W sierpniu 1919 roku, w dusznym pokoju w warszawskim Sztabie Generalnym, młody porucznik Jan Kowalewski siedział pochylony nad szeregiem niezrozumiałych liter. Sowieckie szyfrogramy, pełne pozornie przypadkowych znaków, spływały z frontu wschodniego każdego dnia. Polacy słuchali, ale nie rozumieli.
Jednej z nocy Kowalewski – chemik z wykształcenia, lingwista z zamiłowania, oficer z konieczności – sięgnął po... grzebień. Tak, zwykły, kieszonkowy grzebień z wyłamanymi zębami. Przeciągnął go po kartce, by zobaczyć, czy w równych odstępach nie układają się jakieś powtarzające się litery. „Grzebień i Poe” – powie później o tym z uśmiechem, przywołując opowiadanie Edgara Allana Poego Złoty żuk, w którym podobny trik prowadzi do rozwiązania tajemnicy.
To był moment, w którym narodziła się polska kryptologia – dyscyplina, która dwie dekady później da światu łamaczy Enigmy, a Polsce w 1920 roku dała coś jeszcze cenniejszego: niepodległość.
Dziecko z Łodzi, które słuchało świata
Jan Kowalewski urodził się 24 października 1892 roku w Łodzi – w mieście, które wówczas kipiało od języków, zapachów, gwaru i fabrycznego dymu. Polacy, Niemcy, Żydzi i Rosjanie mówili tam na przemian w czterech językach, a młody Jan chłonął wszystko jak gąbka. Już jako nastolatek mówił biegle po niemiecku, rosyjsku i francusku.
Marzył o nauce, nie o wojnie. Po maturze w 1909 roku wyjechał do belgijskiego Liège, by studiować chemię techniczną na tamtejszym uniwersytecie – dziedzinę, w której przyszłość miała smak postępu i laboratoriów, nie okopów. Do chemii zachęcił go jego ojciec, zamożny łódzki kupiec handlujący barwnikami dla przemysłu włókienniczego. Jako student chemii w Liège, latem 1914 roku wyjechał na praktykę do ukraińskiej cukrowni w Białej Cerkwi, gdzie po raz pierwszy zetknął się z surową codziennością imperium rosyjskiego – i już do Belgii nie wrócił.
W 1914 roku świat się zawalił. Wojna zastała Kowalewskiego – jak wielu Polaków w granicach trzech zaborów – w mundurze zaborcy, w tym wypadku — rosyjskim. Trafił do armii carskiej, do wojsk inżynieryjnych. Zamiast prowadzić badania chemiczne, budował mosty, reperował tory, obsługiwał łączność. Nie strzelał – słuchał, obserwował, zapamiętywał, i szlifował swoją biegłość w języku rosyjskim. W rosyjskich strukturach łączność i radiotelegrafia podlegały wojskom saperskim – stąd jeszcze przed 1918 r. Kowalewski „dotknął” na co dzień szyfrów, kluczy i realiów pracy radiowej.
W tym doświadczeniu, pozornie banalnym, krył się zalążek jego przyszłego geniuszu: cierpliwość, precyzja, i fascynacja tym, jak informacja – ta dobrze i ta źle przekazana – może decydować o życiu i śmierci.
Od Kaniowa do Sztabu Generalnego
Po rewolucji 1917 roku Kowalewski dołączył do rodzących się struktur polskich w Rosji, wstąpił do Związku Wojskowych Polaków, potem do II Korpusu Polskiego na Ukrainie, służąc w oddziale wywiadowczym sztabu. Walczył, został wzięty do niewoli po bitwie kaniowskiej, uciekł, zabierając ze sobą dokumenty i notatki. Po Kaniowie zszedł do konspiracji POW (KN III), by ostatecznie trafić do 4 Dywizji Strzeleckiej gen. Żeligowskiego.
Latem 1919 roku pojawił się w Warszawie i trafił do Oddziału II Sztabu Generalnego – tego, który odpowiadał za wywiad.
Jedną z pierwszych decyzji Piłsudskiego po przyjeździe z Magdeburga było postawienie od zera struktur wywiadu: zadanie to powierzył płk. Józefowi Rybakowi, który ściągnął dawnych specjalistów z Austro-Węgier, a na szefa radiowywiadu zarekomendował ppłk. Karola Bołdeskuła – weterana frontu wschodniego. To w tym właśnie układzie instytucjonalnym pojawił się por. Jan Kowalewski.
Jan Kowalewski (Źródło: Wikipedia, Kolor: A. Wozniewicz)
Tam, wśród papierów i depesz, szybko zwrócił na siebie uwagę nie wojskowym drylem, ale niezwykłą logiką. Kiedy inni widzieli chaos liter, on dostrzegał regularne wzory.
Wojna z niewidzialnym przeciwnikiem
W sierpniu 1919 roku, zaledwie kilka miesięcy po powrocie do kraju, porucznik Kowalewski dokonał rzeczy, którą dziś nazwalibyśmy przełomem naukowym. Złamał pierwszy szyfr Armii Czerwonej.
Nie był matematykiem z dyplomem, lecz myślał matematycznie. Nie miał zaplecza, sprzętu ani zespołu. Miał tylko intuicję i głód poznania. A kiedy już odczytał pierwszy meldunek, wiedział, że nie można na tym poprzestać.
Historia tego pierwszego rozszyfrowanego meldunku zasługuje na opowiedzenie. Jego kolega, por. Bronisław Sroka, miał tej nocy dyżur w centrali telegraficznej Sztabu (gdzie spływały przechwycone depesze z nasłuchu), ale siostra wychodziła za mąż. Poprosił więc kogoś o zastępstwo. Zastąpił go Jan Kowalewski. Podczas tego dyżuru – z czystej ciekawości i dzięki świetnej znajomości rosyjskiego – zajął się jednym z szyfrogramów Armii Czerwonej.
Wśród przechwyconych depesz znalazły się dwa telegramy – jeden jawny, z podpisami rosyjskiego generała Jakira i jego szefa sztabu, drugi – misternie zapisany w kratkę, kaligraficznie. Pierwsze słowo – „Delegat” – błyszczało w cudzysłowie. I to wystarczyło Kowalewskiemu, by zrozumieć, że trafił na coś, na podobieństwo Kamienia z Rosetty, co można było rozwiązać.
Kowalewski nie działał na oślep. Założył, że w rosyjskim meldunku musi paść słowo ‘dywizja’ – rosyjskie ‘дивизия’ z charakterystycznym układem powtórzeń ‘i’. Wiedział z kierunkowego nasłuchu, że depesza idzie z Odessy (‘Одесса’ – podwójne ‘s’). Rosjanie używali szyfru kratkowego: litery mapowano do par cyfr jak w tabliczce mnożenia. Użył więc… grzebienia z równymi przerwami, by wychwycić powtarzalność sekwencji. Dołożył ‘podkładkę’ z nagłówka i podpisów (tego jawnego, i tego szyfrem), co pozwoliło odtworzyć niemal połowę alfabetu. To był wzorcowy dziś atak lingwistyczny, do którego wkrótce dołączono atak matematyczny.
W dwudziestoleciu Polska była potęgą matematyczną – i to nie przypadek, że z tego gruntu wyrosła kryptologia. W krajach, które muszą się bronić, matematyka i logika stają się bronią.
Kowalewski wkrótce zbudował z niczego system radiowywiadu, jakiego nie miało żadne młode państwo w Europie. Rekrutował studentów i profesorów matematyki – Wacława Sierpińskiego, Stefana Mazurkiewicza, Stanisława Leśniewskiego – i uczył ich nowej dyscypliny: wojny o informacje.
Polacy nie tylko słuchali sowieckich depesz – oni je rozumieli. Do końca wojny 1920 roku zespół Kowalewskiego złamał ponad sto kluczy szyfrowych, odczytując tysiące meldunków.
Szyfrogram Armii Czerwonej przechwycony i odczytany przez kryptologów Oddziału II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego w sierpniu 1920 r. (Źródło: Wikipedia)
W mitologii Bitwy Warszawskiej mówi się zwykle o „Cudzie nad Wisłą” i geniuszu Piłsudskiego czy Rozwadowskiego. Ale był też trzeci "cud" — cichy, matematyczny. Rok wcześniej w warszawskich suterenach, gdzie chrzęściły klawiatury telegrafów, Polacy złamali szyfry Armii Czerwonej. I od tej pory wiedzieli o Tuchaczewskim więcej niż on sam o sobie.
Wiedzieli, kiedy przeciwnik planuje ofensywę, gdzie są jego sztaby, jak rozłożone są armie Tuchaczewskiego, Budionnego czy Jegorowa. Gdy 12 sierpnia 1920 roku, tuż przed Bitwą Warszawską, Kowalewski złamał nowy szyfr o kryptonimie „Rewolucja”, los wojny się odwrócił. W ciągu trzech godzin od otrzymania Kowalewski z Mazurkiewiczem odczytali treść rosyjskiego przekazu. Kowalewski natychmiast zadzwonił do Belwederu i podyktował go Piłsudskiemu po rosyjsku (bez zwłoki na tłumaczenie i obieg papieru).
Za swoje dokonania Piłsudski odznaczył go w 1921 roku Krzyżem Srebrnym Virtuti Militari – najwyższym orderem, jaki mógł otrzymać człowiek, który nie wystrzelił ani razu. Niektórzy historycy powiedzą później, że Polacy wygrali wtedy bitwę o przyszłość Europy. Sam generał Władysław Sikorski, wręczając Kowalewskiemu Virtuti Militari, miał powiedzieć:
„Za wygranie wojny, Panie Poruczniku.”
Tajna broń: matematycy i anteny
W latach 1919–1924 Kowalewski był organizatorem i naczelnikiem Wydziału II Radiowywiadu Biura Szyfrów Oddziału II Sztabu Generalnego. By faktycznym twórcą i architektem całego pionu analitycznego wywiadu Wojska Polskiego.
Miał dar, którego nie da się nauczyć – umiejętność łączenia światów. Naukowców z frontem, teorii z praktyką, młodych matematyków z surowymi oficerami. Zbudował nie tylko sieć nasłuchową, ale metodę działania: meldunki przechwytywane w terenie trafiały bezpośrednio do analityków, a nie przez powolne kanały biurokratyczne. Czytał nie tylko meldunki frontowe; trafiały do niego również szyfrogramy polityczne i dyplomatyczne – mapa wojny była pełniejsza niż kiedykolwiek.
To dzięki niemu powstało coś, co dziś nazwalibyśmy pierwszym centrum analitycznym II Rzeczypospolitej – połączenie danych radiowych, informacji z pola walki i analiz statystycznych. W epoce, gdy komputer był jeszcze pojęciem z literatury science fiction, Kowalewski zbudował algorytm wojny.
Do matematycznej elity dołączyli językoznawcy (Słoński, Szachno-Romanowicz) i oficerowie-harcerze (Plezia, Ciężki, Suryn) – mieszanka, z której narodził się polski model hybrydowego ataku na szyfry.
Śląski trop i japoński kurs
Po zwycięstwie nad bolszewikami, Polska znów walczyła – tym razem o granice. Jego wiedza natychmiast została wykorzystana w innej „wojnie informacyjnej” – tym razem o Śląsk.
W 1921 roku Kowalewski kierował wywiadem III Powstania Śląskiego i jako szef wywiadu sztabu wojsk powstańczych wniósł znaczący wkład w planowanie operacji i lokalizację niemieckich oddziałów dzięki nasłuchowi radiowemu. To on organizował podsłuchy niemieckich łączności, przewidywał ruchy wojsk i ostrzegał o zbliżających się atakach.
Jego praca nie była efektowna, ale skuteczna – wywiad „Czapla”, jak nazwano jego sekcję, pozwolił utrzymać strategiczne pozycje, a potem wzmocnił polską pozycję w negocjacjach międzynarodowych.
Dwa lata później, w 1923 roku, Polska wysłała Kowalewskiego do Japonii. Poprowadził tam trzymiesięczne szkolenie kryptograficzne dla oficerów japońskiego wywiadu, co uczyniło go jednym z pierwszych polskich ekspertów eksportujących wiedzę techniczną na Daleki Wschód. Tam, w Tokio, szkolił więc oficerów japońskiego radiowywiadu z... łamania szyfrów sowieckich.
Był już wtedy kimś w rodzaju ambasadora polskiej szkoły myślenia strategicznego. Japonia doceniła jego kompetencje – odznaczono go Orderem Wschodzącego Słońca jako faktycznego twórcę Biura Szyfrów i wywiadu radiowego Japonii.
Choć nie współpracował z późniejszymi łamaczami Enigmy, był ich duchowym przodkiem.
Uczony w mundurze
Między 1925 a 1927 rokiem Kowalewski studiował w słynnej École Supérieure de Guerre w Paryżu – kolebce nowoczesnej sztuki wojennej. Tam nabrał szlifów, które później uczyniły go jednym z najwszechstronniejszych oficerów II Rzeczypospolitej.
Był już nie tylko kryptoanalitykiem, ale i dyplomatą, strategiem, analitykiem politycznym. Rozumiał, że wojna informacyjna nie kończy się na froncie – toczy się też w gabinetach, na salonach, w prasie, w przestrzeni publicznej.
Moskwa: sztuka „białej inteligencji”
W 1929 roku został attaché wojskowym w Moskwie – zadanie niemal niemożliwe. ZSRR był wówczas krajem szczelnie zamkniętym, a jego armia owiana tajemnicą. Kowalewski jednak i tu znalazł sposób.
Z pozornie banalnych źródeł – parad wojskowych, gazet, raportów ekonomicznych – rekonstruował strukturę Armii Czerwonej. Potrafił z pamięci narysować sylwetki czołgów i samolotów, które widział tylko przez kilka sekund na Placu Czerwonym. Jego praca w Moskwie obejmowała m.in. pozyskanie kopii umowy handlowej między ZSRR a faszystowskimi Włochami (ważny dokument gospodarczy, opisany przez R. Parafianowicza).
Dzięki jego raportom polski wywiad miał dokładniejsze dane o armii Stalina niż większość zachodnich państw. Ale sukces miał cenę – w 1933 roku, na rozkaz samego Stalina, ogłoszono go persona non grata – prawdopodobnie dlatego, że sowieci przejęli część jego korespondencji wywiadowczej na skutek zwerbowania przez nich rtm. Władysława Borakowskiego. Nawet genialny analityk nie mógł się obronić przed wewnętrzną zdradą.
Wrócił do Polski, bogatszy o bezcenne doświadczenie i świadomość, że Związek Radziecki nie zapomina.
Bukareszt i rozczarowanie polityką
Z Moskwy trafił do Bukaresztu, gdzie jako attaché wojskowy (1933–1937) budował sojusz polsko-rumuński – ten sam, który miał być gwarancją bezpieczeństwa na południowym wschodzie.
W Rumunii poznał elity, obserwował korupcję, lęki i marzenia kraju rozpiętego między Niemcami a ZSRR. Był realistą – wiedział, że sojusze papierowe nie zatrzymają czołgów. Ale nie przestawał wierzyć w siłę rozumu i informacji. Utrzymywał intensywne relacje z rumuńskimi elitami nawet jeszcze po 1937 r., gdy wrócił do kraju. Dużo później, w 1940 r., miał udział w akcji ewakuacji byłego króla Rumunii Karola II z Hiszpanii do Portugalii.
Po powrocie do kraju zajął się polityką – współtworzył Obóz Zjednoczenia Narodowego, pełniąc funkcję szefa sztabu OZN, próbując pogodzić sanację z opozycją. Rozmawiał z Mieczysławem Niedziałkowskim z PPS i Maciejem Ratajem ze Stronnictwa Ludowego. Wierzył, że Polska musi być zjednoczona wobec nadchodzącej burzy.
Gdy w 1937 roku zwyciężyła frakcja Adama Koca, Kowalewski odszedł. Zajął się przemysłem wojennym – kierował Towarzystwem Importu Surowców (TISSA), które kupowało strategiczne metale dla armii. Był nie tylko wywiadowcą i kryptologiem, lecz także aktywnym organizatorem zaplecza ekonomicznego obrony państwa. Widział już, że wojna jest nieunikniona.
„Wojna nowego rodzaju”
We wrześniu 1939 roku, gdy Polska płonęła, Kowalewski przedostał się do Rumunii. Zamiast uciekać do Londynu, został, by pomagać. Zorganizował Polski Komitet Pomocy Uchodźcom w Bukareszcie. Ratował ludzi, organizował transporty, interweniował u władz.
W listopadzie 1939 roku spotkał się nawet z niemieckim posłem w Rumunii – Wilhelmem Fabriciusem. Nie po to, by rozmawiać o kapitulacji, lecz by prosić o humanitarne gesty: połączenie rodzin, wysyłkę książek i listów. Niemcy zrozumieli to jako próbę sondażu. Kowalewski – jako moralny obowiązek.
Wkrótce jednak zrozumiał, że nadchodzi wojna, jakiej świat jeszcze nie znał – wojna informacyjna, w której zwycięstwo zależy nie tylko od armii, ale od zdolności przewidywania, dezinformacji i wpływu.
Ciąg dalszy nastąpi wkrótce w części II: „Jan Kowalewski – szpieg, który chciał skrócić wojnę”.
