W drugiej części historii poznajemy człowieka, który przewidział wojnę informacyjną, zanim świat nauczył się tego słowa – i który pokazał, że umysł może być silniejszy niż armia.
Część I tego artykułu: „Jan Kowalewski – geniusz, który wygrał wojnę... grzebieniem”
Gdy we wrześniu 1939 roku Polska upadła, a Europa pogrążyła się w chaosie, Jan Kowalewski – dawny kryptoanalityk, attaché, strateg – nie szukał bezpiecznej przystani. Jego wojna dopiero się zaczynała. Wiedział, że zwycięża nie ten, kto ma więcej czołgów, lecz ten, kto lepiej rozumie świat. A w 1940 roku świat stał się jednym wielkim szyfrem.
Rumunia i Francja – początki gry
Po kampanii wrześniowej Kowalewski znalazł się w Rumunii, która stała się przystanią dla tysięcy polskich uchodźców. Tam, w Bukareszcie, stworzył Centralny Polski Komitet Pomocy Uchodźcom – instytucję, która nie tylko ratowała ludzi, ale i budowała sieć kontaktów, z której później narodzi się coś znacznie większego.
Nie był zwykłym urzędnikiem. Słuchał plotek, analizował gazety, rozmawiał z dyplomatami. Nawet w chaosie potrafił dostrzec kierunek zmian. Wiedział, że wojna o terytorium ustępuje miejsca wojnie o informacje.
W końcu trafił do Francji, gdzie rozpoczął pracę nad dwoma memorandami. Pierwsze dotyczyło możliwości porozumienia z ZSRR, ale tylko przy zachowaniu granic traktatu ryskiego. Drugie – hipotetycznych rozmów z Niemcami, pod warunkiem złagodzenia represji wobec Polaków.
   
Jan Kowalewski (pierwszy z prawej). (Źródło: Urząd Miasta Łodzi)
Nie były to marzenia o „sojuszu z diabłem”, lecz raczej sondaż intelektualny: próba znalezienia jakiejkolwiek drogi, by Polska przestała być biernym pionkiem w cudzej grze. Sikorski zrozumiał jego zamiary – i powierzył mu zadanie, które wymagało zarówno odwagi, jak i geniuszu.
Portugalia – „Akcja Kontynentalna”
W 1940 roku, po updaku Francji, Kowalewski znalazł się w Lizbonie – mieście szpiegów, konspiracji i cichej dyplomacji. Portugalia była neutralna, ale tętniła od agentów wszystkich stron. Tutaj spotykały się ambasady, wywiady, uciekinierzy i handlarze informacji. Tutaj powstała też „Akcja Kontynentalna” – polski projekt o globalnym znaczeniu.
Formalnie była to Placówka Łączności z Kontynentem – niewielkie biuro działające pod egidą Ministerstwa Spraw Wewnętrznych RP. W rzeczywistości – centrum polskiego wywiadu kontynentalnego, którym kierował od 1941 do 1944 roku, organizując sieć kontaktów obejmującą większość europejskich stolic okupowanych i neutralnych.
W willi „Ginalda” w Monte Estoril Kowalewski zorganizował sieć łączności radiowej, punkty kontaktowe, kanały kurierskie i tzw. „przykrywki”: biuro prasowe, firmę handlu zagranicznego, a nawet kuter rybacki, którym przerzucano ludzi i dokumenty.
Budżet miesięczny placówki wynosił zaledwie 550 dolarów – a mimo to generowała informacje, które docierały na biurka generałów alianckich. Brytyjczycy z Zarządu Operacji Specjalnych (Special Operations Executive, SOE) przyznawali, że „nikt nie potrafi wykorzystać sytuacji w Portugalii tak jak Kowalewski”.
Europa w sieci szpiegów
W epoce, gdy agentów rozstrzeliwano za jedno potknięcie, Kowalewski działał z otwartą przyłbicą – oficjalnie jako dyplomata, w rzeczywistości jako koordynator działań wywiadowczych.
Jego celem było spięcie rozproszonej Europy – francuskiego podziemia, ruchów oporu w Belgii, Norwegii, Włoszech i Rumunii – w jedną sieć informacyjną. Akcja Kontynentalna nie polegała na wysadzaniu mostów, lecz na utrzymywaniu mostów, przez które płynęły wiadomości.
Polacy w Lizbonie przekazywali raporty o nastrojach w okupowanej Europie, o ruchach wojsk, o gospodarczych trudnościach państw Osi. Współpracowali z Brytyjczykami, Amerykanami, Francuzami. Byli niepozorni, ale bezcenni.
Wśród uczestników akcji byli oficerowie, naukowcy, dziennikarze, a nawet… przedsiębiorcy, którzy dzięki legalnym kontaktom handlowym mogli przewozić meldunki w partiach towarów.
Kowalewski rozumiał, że informacja musi mieć swoją przykrywkę – najlepiej handlową, bo handel w czasie wojny nie ustaje nigdy.
Gracz trzech stolic: Rzym, Bukareszt, Budapeszt
„Akcja Kontynentalna” miała ambitny cel – rozbić sojusz Trójkąta Osi od środka.
Polacy próbowali skłonić do zmiany stron Włochy, Rumunię i Węgry – kraje satelickie Hitlera, wciąż balansujące między lojalnością a strachem.
Włochy: Kowalewski kontaktował się z opozycją antyfaszystowską, z ludźmi z otoczenia Dino Grandiego i Galeazza Ciano – zięcia Mussoliniego. Wiedział, że we Włoszech dojrzewa bunt, ale że musi on otrzymać sygnał, że Alianci nie będą domagać się bezwarunkowej kapitulacji. Sygnał nigdy nie nadszedł – decyzja z konferencji w Casablance (1943) przekreśliła wszelkie niuanse.
W Rumunii Kowalewski znał Iona Antonescu – spotykali się jeszcze przed wojną na stokach Predealu. Wykorzystując stare znajomości, próbował osłabić współpracę Rumunii z Niemcami, podsycać defetyzm i zachęcać do kontaktu z Londynem.
Na Węgrzech sytuacja była jeszcze bardziej delikatna. Regent Miklós Horthy sympatyzował z Polską i był gotów do negocjacji z aliantami, ale niemiecka okupacja w 1944 roku wszystko przekreśliła.
W każdym z tych krajów Kowalewski prowadził cichą grę o przyszłość Europy Środkowej. Gdyby Alianci posłuchali jego ostrzeżeń i zaatakowali Bałkany w 1943 roku, historia kontynentu mogłaby potoczyć się inaczej. Zamiast tego przyszedł Teheran – i decyzja, że Europa Środkowa przypadnie Stalinowi.
Spotkania z diabłem
W archiwach zachowało się kilka historii, które łatwo przeinaczyć. Jedna z nich to spotkanie Kowalewskiego z niemieckim dyplomatą Hansem Lazarem w Madrycie w maju 1941 roku.
Lazar ostrzegł go wtedy, że „między 20 a 25 czerwca wydarzy się wielka rzecz”. Kowalewski natychmiast przekazał tę informację do Londynu. Był to pierwszy sygnał o planowanej niemieckiej inwazji na Związek Radziecki – Operacji Barbarossa, rozpoczętej 22 czerwca.
Innym razem, w 1943 roku, odwiedził go kapitan Fritz Kramer z Abwehry, proponując współpracę przeciw komunizmowi. Kowalewski odmówił bez wahania. „Nie będzie polskiego Quislinga” (norweski faszystowski polityk i zdrajca) – miał powiedzieć.
Plotki o jego „kontaktach z Niemcami” długo powracały, bo w świecie szpiegów każdy kontakt to ryzyko. Ale w świetle dokumentów było jasne: Kowalewski rozmawiał, by wiedzieć – nigdy, by zdradzić.
Próba kolaboracji z Niemcami?
W cieniu wojny i beznadziei lat 1940–41 Kowalewski wciągnął się w dyskusję, która do dziś budzi emocje.
Po klęsce Francji w 1940 roku sytuacja polskich polityków i wojskowych na Zachodzie była dramatyczna. Rząd gen. Władysława Sikorskiego działał już w Londynie, ale jego pozycja była chwiejna — wielu dawnych piłsudczyków i oficerów sanacyjnych (do których należał Kowalewski) nie ufało aliantom zachodnim i uważało, że Polska musi szukać realnego, choć moralnie trudnego porozumienia z Niemcami, by przeciwstawić się Związkowi Sowieckiemu.
W Lizbonie Kowalewski współtworzył memorandum postulujące współpracę z Niemcami przeciw Związkowi Sowieckiemu. W dokumencie sugerował utworzenie we Włoszech ośrodka studiów nad przyszłą państwowością polską – w formule dostosowanej do nowego ładu europejskiego. Motywował to koniecznością przeciwdziałania proradzieckim nastrojom, które jego zdaniem mogły ogarnąć zrozpaczony naród pozbawiony własnego państwa.
Historycy spierają się, czy był to akt politycznego realizmu, czy moralnego potknięcia. Bernard Wiaderny nazwał go najpoważniejszą próbą polskiej kolaboracji z III Rzeszą, inni – jak Sławomir Cenckiewicz – widzą w nim raczej „szkic koncepcyjny”, próbę rozeznania w świecie, który chwilowo stracił moralny kompas.
W każdym razie był to moment, gdy tacy jak Kowalewski – dawni pogromcy bolszewickich szyfrów, znając bolszewików na wylot – czuli, że Sowieci stanowią zagrożenie większe niż Hitler, a Zachód znów nas zostawił samych.
To epizod, którego nie da się usprawiedliwić, ale też trudno go osądzać z wygodnej perspektywy czasu i pokoju. W świecie bez pewników Kowalewski szukał jednego — jak ochronić Polskę przed komunizmem. Zamiast szyfrów próbował wtedy rozszyfrować geopolitykę – i to był szyfr, którego nikt jeszcze chyba do końca nie złamał.
Brytyjski cień i wątek Stalina
Brytyjczycy doceniali Kowalewskiego – do czasu. Jego niezależność, talent do nawiązywania kontaktów i szerokie horyzonty czyniły go skutecznym, ale też... niewygodnym.
W 1944 roku, pod naciskiem Foreign Office i – co nie bez znaczenia – samego Stalina, który uznał go za „niebezpiecznego”, Kowalewskiego odwołano z Lizbony. Stalin osobiście wchodził mu w drogę dwa razy: w 1933 roku kazał go wydalić z Moskwy, w 1944 – naciskał, by zniknął z Lizbony. Spełniła się w ten sposób obserwacja, iż Związek Radziecki nie zapomina.
Kowalewski dostał od Anglików list z podziękowaniem za „niezwykle cenny wkład”. Dyplomatycznie napisano, że „jego misja dobiegła końca”. W rzeczywistości był to koniec epoki.
D-Day i koniec wojny
Po przybyciu do Londynu Kowalewski objął stanowisko szefa Polskiego Biura Operacyjnego przy Special Forces Headquarters – dowództwie alianckich jednostek specjalnych. Koordynował działania polskich grup dywersyjnych we Francji i utrzymywał kontakt z ruchem oporu.
Dzień po D-Day, 7 czerwca 1944 roku, jego ludzie przekazali meldunek z Normandii: „Polskie oddziały i francuski ruch oporu działają wspólnie.” Kowalewski wiedział, że wojna jest wygrana. Ale wiedział też, że Polska przegra pokój.
Życie po zawierusze wojennej
Po wojnie nie wrócił do kraju. Wiedział, że w komunistycznej Polsce nie czekałyby go odznaczenia, lecz cela. Osiedlił się w Londynie. Tam pisał, analizował, publikował. W 1950 roku założył miesięcznik East Europe and Soviet Russia, który był jednym z pierwszych zachodnich pism sowietologicznych.
Był także współpracownikiem Radia Wolna Europa, choć jego audycje się nie zachowały.
W kręgu polskiej emigracji uchodził za człowieka skromnego i błyskotliwego, nieco melancholijnego, który nadal rozwiązuje szyfry... tym razem historyczne. Zafascynowany dawnymi polskimi szyfrogramami, rozpracował m.in. kody używane przez Romualda Traugutta w powstaniu styczniowym 1863 roku.
Pozostawał jednak na marginesie emigracyjnego życia politycznego, skupiając się na pracy analitycznej i badawczej, co warto podkreślić jako konsekwencję jego natury – człowieka czynu, który nie lubił pustych debat.
Nie przestał wierzyć w potęgę intelektu. Kiedyś, pytany o swoje wojenne doświadczenia, miał powiedzieć:
„Szyfry się zmieniają. Ludzie – nie. Najtrudniejszym kodem jest zawsze człowiek.”
Zmarł dokładnie 60 lat temu, 31 października 1965 roku w Londynie, po długiej chorobie.
Człowiek, który uczył Polskę myśleć informacją
Jan Kowalewski był jednym z tych Polaków, którzy nie pasują do prostych klisz bohatera z karabinem. Jego bronią był umysł, jego polem bitwy – informacja, jego zwycięstwem – czas kupiony dla Polski.
Zanim Rejewski, Różycki i Zygalski złamali Enigmę, on stworzył fundament – szkołę myślenia, w której matematyka i lingwistyka spotykają się z patriotyzmem. Zanim świat zaczął mówić o „wojnie informacyjnej”, Kowalewski rozumiał, że informacja jest walutą przyszłości.
W epoce fake newsów, dezinformacji i cyberwojen jego lekcja brzmi zaskakująco współcześnie:
Kto panuje nad informacją, ten panuje nad rzeczywistością.
W 1920 roku jego zespół pokonał bolszewików nie liczebnością, lecz wiedzą. W 1940 roku próbował ocalić Europę przed całkowitym upadkiem – nie mieczem, lecz myślą.
A dziś jego duch powraca w każdym polskim kryptologu, analityku i naukowcu, który wierzy, że umysł może być równie skuteczny jak armia.
Rok Jana Kowalewskiego i pośmiertny awans
Warto tu dodać, że dopiero po wielu dziesięcioleciach Polska oficjalnie doceniła człowieka, który "grzebieniem wygrał wojnę".
Po II wojnie nazwisko Kowalewskiego zniknęło. PRL nie potrzebował bohaterów wojny z Rosją. A gdy w wolnej Polsce 15 sierpnia znów stał się świętem, mało kto wiedział, że cud nad Wisłą miał twarz łodzianina z grzebieniem w ręku. Dopiero po 2000 roku, dzięki badaniom prof. Grzegorza Nowika, jego nazwisko wróciło do historii.
   
Znaczek upamiętniający Jana Kowalewskiego (2020) (Źródło: Urząd Miasta Łodzi)
Rok 2020 został ogłoszony przez Sejm RP Rokiem Jana Kowalewskiego, a prezydent Andrzej Duda, na wniosek Ministra Obrony Narodowej, awansował go pośmiertnie na stopień generała brygady.
Epilog
Patrząc z perspektywy stu lat, Jan Kowalewski jawi się jako architekt polskiej przewagi intelektualnej. Jego praca w 1920 roku była na wagę złota - a właściwie – na wagę niepodległości. Z grzebienia i kartki papieru uczynił oręż, który ocalił państwo. Z notatek i wycinków z gazet stworzył wizję świata, w której Polska – choć mała – mogła być podmiotem, nie przedmiotem historii.
Choć minęło ponad pół wieku od jego śmierci, Jan Kowalewski wciąż pozostaje szyfrem, którego Polska do końca nie złamała – człowiekiem większym niż wszystkie legendy o nim. A może właśnie dlatego jego geniusz jest wciąż aktualny: bo przypomina, że myślenie, odwaga i wiedza to najlepszy kod bezpieczeństwa każdego wolnego państwa.
 
            
 
                