Pierwszy września to znacząca data w historii Polski, a nawet świata. Choć, miejmy nadzieję, okazja oficjalnego odrodzenia Kuryera Polskiego w 2020 roku okaże się znacząca w przyszłości, to wspomnienie roku 1939 jest tym, co nieodłącznie związane jest z tym dniem w pamięci każdego Polaka. Jest to dzień, w którym II wojna światowa rozpoczęła się licznymi niemieckimi atakami na terytorium Polski.
Rozkazy Hitlera co do operacji Fall Weiß (Plan Biały) wzywały do ataku na Polskę 26 sierpnia, ale krótkie opóźnienie wynikło na skutek podpisania umowy o wzajemnej pomocy między Wielką Brytanią a Polską w Londynie 25 sierpnia, które zresztą okazało się bez specjalnego efektu.
Wiele już napisano o wydarzeniach, które doprowadziły do, oraz zaistniały po, wybuchu wojny i nie jest moim zamiarem powtarzanie wszystkich dobrze znanych faktów i relacji ogólnych. Ponieważ od dawna interesuję się lotnictwem i jego historią, moje spojrzenie na wydarzenia 1939 roku będzie skupiało się na tym konkretnym temacie, a zwłaszcza na sytuacji, w jakiej znaleźli się polscy piloci.
W tym roku obchodzimy 81 rocznicę wojny obronnej 1939 r. Pozostawiona w izolacji, opuszczona przez sojuszników Francję i Wielką Brytanię, otoczona przez wrogów ze wszystkich czterech stron Polska, musiała sama stawić czoła agresji trzech napastników: Niemiec, Związku Radzieckiego i Słowacji.
Polacy byli jednymi z pierwszych, którzy stawili czoła niemeckiej Luftwaffe, która była prawdopodobnie najpotężniejszą siłą powietrzną na świecie. Luftwaffe bezsprzecznie przewyższała polskie lotnictwo pod niemal każdym względem - technicznym, organizacyjnym i ilościowym. Jednak wyszkolenie, odwaga i duch bojowy polskich pilotów sprawiły, że kampania wrześniowa nie była dla Luftwaffe łatwą wycieczką.
Stan polskiego lotnictwa
Druga wojna światowa była pierwszym poważnym konfliktem w historii, w którym lotnictwo było nie tylko siłą pomocniczą, ale w wielu przypadkach decydującym czynnikiem. Osiągnięcie przewagi w powietrzu stało się kluczem do sukcesu operacji lądowych. Ci, którzy kontrolowali przestworza, mogli zapewnić sobie zwycięstwa na ziemi.
Niestety polskie lotnictwo wojskowe cierpiało z powodu niemal katastrofalnego braku inwestycji w latach międzywojennych oraz z ogólnego lekceważenia znaczenia lotnictwa na najwyższych szczeblach dowodzenia wojskowego, takich jak Naczelny Wódz Piłsudski, albo marszałek Rydz-Śmigły. Cechowała ich pogarda dla lotnictwa wojskowego (ale także sił pancernych) na bazie swoich - głęboko błędnych - doświadczeń i wniosków wyciągniętych z wojny 1920 r. z Rosją Sowiecką. Zwycięstwo nad Sowietami doprowadziło paradoksalnie do późniejszego wyidealizowania roli piechoty i kawalerii, zaniedbania nowoczesnych rodzajów sił zbrojnych takich jak lotnictwo i zmotoryzowane siły pancerne, oraz do ich taktycznego niewłaściwego zastosowania - z poważnymi konsekwencjami w 1939 r.
Polskie lotnictwo wojskowe przeszło późną próbę modernizacji za generała Sikorskiego [10], ale na dobre rozpoczęło się to dopiero w 1935 r., po śmierci Piłsudskiego. To był ten sam rok, w którym nazistowski przywódca Adolf Hitler podpisał tajny dekret upoważniający do założenia Luftwaffe jako trzeciej niemieckiej formacji wojskowej, która miała dołączyć do armii (Wehrmacht) i marynarki wojennej (Kriegsmarine). Wyścig zbrojeń rozpoczął się na dobre i Polska nie była w stanie gospodarczo dorównać Niemcom.
Aczkolwiek, choć wiele się mówiło, że Polska była zasadniczo nieprzygotowana do wojny 1939 r., warto być może zauważyć, że mało kto wtedy radził sobie znacząco lepiej pod względem gotowości. Nawet siły zbrojne uważane za najsilniejsze na świecie, takie jak francuskie czy brytyjskie, nie mogły sprostać nowym wyzwaniom, i to kilka miesięcy później (upadek aliantów w Belgii i Francji, to najlepszy dowód).
W świetle analizy Tymoteusza Pawłowskiego, historyka Uniwersytetu Warszawskiego, okazuje się, że polska armia plasowała się w istocie w czołówce myśli strategicznej, organizacyjnej i technicznej tuż przed wojną i pod tym względem, wypadała korzystnie w porównaniu z największymi armiami świata w tym czasie. Tragedia polegała na tym, że musiała walczyć z niemiecką machiną wojenną, która wprowadziła zupełnie nowatorskie rozwiązania taktyczne i strategiczne, za którymi to reszta świata nie mogła nadążyć przez kilka następnych lat. W tych warunkach taktyka z 1920 roku, której trzymało się polskie dowództwo, nie miała już zastosowania i tylko pogłębiła zacofanie.
Według niektórych relacji, przygotowania do wojny z Niemcami trwały w polskim lotnictwie już jesienią 1938 r., zaraz po tzw. kryzysie monachijskim, kiedy to stało się oczywiste dla wszystkich, może poza ówczesnym premierem Wielkiej Brytanii Neville Chamberlain’em, że wojna z Niemcami była praktycznie nieunikniona. Groźba inwazji stawała się realna, pytanie tylko, kiedy miała nastąpić.
Chociaż przygotowania do wojny trwały, to według ostrego raportu Inspektora Obrony Powietrznej i przyszłego Głównego Dowódcy Lotnictwa i Obrony Powietrznej gen. Józefa Zająca, przygotowanego na początku 1939 r., sytuacja była tragiczna:
W chwili obecnej gotowość bojowa naszego lotnictwa z punktu widzenia jakości posiadanego sprzętu jest niedostateczna. (…) Stan gotowości bojowej pod względem posiadanego sprzętu nie tylko nie będzie lepszy, ale pogarsza się. [5]
Podstawowym samolotem polskiego lotnictwa myśliwskiego był PZL P.11c, żartobliwie zwany „Jedenastką”, reszta to stare PZL P11.a i jeszcze starsze PZL P.7. P.11 był konstrukcją ulepszoną w stosunku do P.7. Obydwa te myśliwce, były to całkowicie metalowe górnopłaty o charakterystycznym skrzydle pierwotnie zaprojektowanym przez Zygmunta Puławskiego (stąd obecnie skrzydło nosi nazwę „Skrzydło Puławskiego”), z pojedynczym silnikiem promieniowym, otwartą kabiną i stałym podwoziem, ale była to konstrukcja już przestarzała w 1939 roku. Początkowo samolot wszedł do służby w 1935 roku i był zadowalającym, a nawet nowatorskim myśliwcem jak na swoje czasy, ale do 1939 roku wiele zagranicznych, zwłaszcza niemieckich, a nawet krajowych konstrukcji znacznie go wyprzedziło. Tragiczna śmierć Puławskiego w 1931 r. wprawdzie nie zatrzymała projektowania i budowy, ale z pewnością zahamowała rozwój tej linii samolotów.
Niemcy rozpoczęli regularne przeloty nad terytorium Polski wiosną 1939 r., na kilka miesięcy przed wybuchem wojny. Wykonywali loty rozpoznawcze nad całą Polską, ze szczególnym uwzględnieniem terenów przygranicznych. Przechwytywanie ich było jednak niezwykle trudne, częściowo dlatego, że radar nie był jeszcze dostępny, a Polska polegała na obserwatorach naziemnych, a częściowo ze względu na przytłaczającą przewagę techniczną wroga i zaawansowany wiek polskich samolotów myśliwskich. Piloci w powietrzu byli nakierowywani drogą radiową na atakujące maszyny wroga, ale nie wszystkie polskie samoloty były wyposażone w radiostacje. Te próby przechwytywania na początku 1939 roku były tak bezowocne, jak i frustrujące dla pilotów.
Jak napisał ówczesny porucznik Stanisław Skalski - pierwszy as myśliwski II wojny światowej, a później bohater bitwy o Anglię:
„Luftwaffe" stanowiła wówczas bez wątpienia najsilnieszą potęgę lotniczą świata. Użyte w Polsce jej siły przewyższały ośmiokrotnie siły polskiego lotnictwa wojskowego już tylko pod względem liczebności. Nie to jednak było najważniejsze. Sprzymierzeńcem wroga była jakość sprzętu - ona decydowała. Walczyliśmy posługując się sprzętem przestarzałym, o nikłych zaletach bojowych. My, piloci myśliwscy, lataliśmy na samolotach o dwukrotnie mniejszej prędkości i przeszło dwukrotnie mniejszej sile ognia od samolotów myśliwskich nieprzyjaciela. (...) Cóż zresztą mówić o myśliwcach, gdy szybsze od naszych myśliwców okazywały się nieprzyjacielskie bombowce, które myśmy mieli ścigać.” [1]
Dla ilustracji przewagi technicznej Niemców, ich samoloty zwiadowcze (np. dwusilnikowy Dornier 215) mogły z łatwością wznieść się ponad polskie myśliwce do wysokości 9 000 m (30 000 stóp), podczas gdy pułap operacyjny P.11c wynosił 8 000 m (24 000 stóp). Niemieckie myśliwce, w szczególności Messerschmitt Bf 109, nie tylko miały pułap 10 500 m (34 400 stóp), ale i maksymalną prędkość 520 km/h (320 mil/h), w stosunku do 300 km/h (186 mil/h) Jedenastki - a więc były prawie dwukrotnie szybsze!
W historii walk powietrznych obu wojen światowych nie było chyba bardziej paradoksalnego zestawienia niż „Jedenastka” i Messerschmitt. [1]
napisał poźniej Skalski.
Jeśli chodzi o bombowce, polska fabryka samolotów PZL (Państwowe Zakłady Lotnicze) zaprojektowała nowoczesny dwusilnikowy średni bombowiec PZL.37 Łoś. Miał on przyzwoitą ładowność 2580 kg (5688 funtów) bomb i prędkość maksymalną 439 km/h (273 mil/h). Tak, bombowiec Łoś był znacznie szybszy od myśliwców P.11c, które miały przechwytywać bombowce wroga (jak Heinkel 111), co zostało wymownie zademonstrowane na ćwiczeniach szkoleniowych przed wojną! Był to efekt ogólnego zaniedbania lotnictwa, a w szczególności lotnictwa myśliwskiego, przez polskie dowództwo. W ogóle, tylko około 100 bombowców typu Łoś zostało zbudowanych przed wojną, a ich użycie bojowe okazało się na tyle ograniczone, jak i kosztowne, tak z powodu braku osłony powietrznej przez nowoczesne myśliwce, jak i z powodu przestarzałej taktyki.
Nowe dowództwo sił powietrznych RP, od marca 1939 z gen. Zającem na czele, znalazło się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Stosunki z Niemcami stawały się coraz bardziej napięte, wojna wisiała w powietrzu, a oni musieli nabyć jak najwięcej nowoczesnych samolotów w ekspresowym tempie, aby nadrobić lata zaniedbań zaledwie w kilka miesięcy i z bardzo ograniczonym budżetem.
Wiosną 1939 r. nowe kierownictwo Departamentu Lotnictwa rozpoczęło gorączkową modernizację polskiej floty powietrznej. Ze względu na duże napięcia polityczne i presję nie uniknęło jednak błędów. Zakupiło sprzęt przestarzały, taki jak beznadziejnie nieefektywny British Fairey Battle (jednak nigdy nie dostarczony), a sprzedawali własne, bardziej nowoczesne maszyny, jak PZL.43 Czajka (sprzedany do Bułgarii, kraju Osi) i P.24 (sprzedany do neutralnej Turcji, zaprzyjaźnionej Rumunii i Grecji), pokładając jednocześnie nadzieję w nowoczesnym wprawdzie modelu PZL.50 Jastrząb, z którego niestety tylko jeden prototyp oblatano w 1939 roku. Udało im się jednak zamówić kilka rodzajów samolotów, które mogły zmienić losy walki powietrznej we wrześniu 1939 roku.
Przede wszystkim, Polska zamówiła 160 francuskich MS-406 i 10 brytyjskich myśliwców Hawker Hurricane (ten ostatni rozsławił się podczas późniejszej Bitwy o Anglię), ale był to klasyczny przypadek przysłowiowej „musztardy po obiedzie”. Samoloty nie zostały dostarczone na czas do wybuchu wojny. Hurricane’y były w drodze morskiej w pobliżu Danii, gdy 1 września wybuchła wojna. Następnie zostały przekierowane do zaprzyjaźnionego wtedy rumuńskiego portu Konstanca, a potem ostatecznie do Turcji, przez co nigdy nie dotarły do kraju docelowego.
Nie dość, że Luftwaffe dysponowała doskonałym wyposażeniem, wypracowała i udoskonaliła nowatorskie techniki walki powietrznej już w czasie hiszpańskiej wojny domowej. Nie uszło to wprawdzie uwadze polskiego dowództwa tak, że polskie eskadry myśliwskie już we wrześniu 1938 roku aktywnie ćwiczyły walki powietrzne - indywidualne i zbiorowe - na swoich sędziwych myśliwcach P.11c. Podczas ćwiczeń jedna ze stron przyjmowała niemiecką taktykę znaną z doniesień wywiadu – na tamte czasy koncepcja nowatorska i doskonałe przygotowanie do faktycznej walki. Okazało się to trafnym posunięciem, ale pilotom brakowało nie tyle umiejętności, ile sprzętu, który mógłby dorównać osiągami samolotom wroga. Okazało się, że to jest właśnie przeszkoda nie do pokonania.
Inwazja niemiecka
Wbrew powszechnemu przekonaniu, opartemu na niemieckiej propagandzie, że wszystkie polskie samoloty bojowe zostały zniszczone bombardowaniem w ich regularnych bazach lotniczych, prawie wszystkie zostały ewakuowane na lotniska polowe jeszcze przed inwazją na Polskę. W rzeczywistości, 31 sierpnia większość jednostek lotniczych została przeniesiona na lotniska polowe przygotowane zawczasu, aby uniknąć zniszczenia samolotów na normalnych lotniskach z czasów pokoju, których lokalizacja była dobrze znana niemieckiemu wywiadowi. Akcja ta uratowała większość sprzętu, ponieważ od wczesnych godzin porannych 1 września bombardowano stałe lotniska wojskowe.
Gdy zbliżał się świt 1 września, formacje Luftwaffe wystartowały z licznych lotnisk w pobliżu granicy niemieckiej, czeskiej i słowackiej. Pierwsze bomby spadły we wczesnych godzinach porannych, najpierw na most w Tczewie, a także na cele o charakterze czysto cywilnym, takie jak szpital w Wieluniu przy granicy polsko-niemieckiej. Okrutne bombardowanie polskich miast trwało nieprzerwanie przez cały miesiąc, choć trzeba powiedzieć, że pierwsza masowa próba bombardowania Warszawy przez Luftwaffe rankiem 1 września została umiejętnie odparta przez polskich lotników tzw. Brygady Pościgowej oddelegowanej do obrony nieba nad stolicą.
1 września 1939 r. polskie lotnictwo posiadało 392 samoloty bojowe i 102 samoloty pomocnicze wystawione przeciwko prawdziwej armadzie 3162 samolotów bojowych Niemiec oraz ponad 1000 samolotów rezerwowych: raczej niezbyt równa walka, gdy stosunek sił wynosi 10-1. Jednak pomimo latania na przestarzałym sprzęcie i przewagi liczebnej wroga, polscy myśliwcy zestrzelili ponad 170 niemieckich samolotów między pierwszym, a 17-tym września.
Skalski wspomina:
Niektórzy z [niemieckich] pilotów, których spotkałem, byli najwyraźniej pierwszej klasy, co do innych to wydawało się, że brakowało im jakiejkolwiek prawdziwej techniki latania myśliwcami, co wydaje się skutkiem niewystarczającego wyszkolenia. Wróg wykazywał dziwną niechęć do walki, z wyjątkiem przytłaczającej liczby”. [2]
Mówiąc o "męstwie" niemieckich pilotów, Skalski napisał:
Sam widziałem, jak dokonywali bezdusznych ataków na chłopów pracujących na polach, ludzi spacerujących po ulicach wsi, uchodźców itp. Kiedy my zajmowaliśmy się ich rannymi, oni strzelali do naszych lotników, którzy próbowali ratować się ze spadochronem. W rzeczywistości wydawało się, że brak im skrupułów moralnych. [2]
W czasie kampanii polscy piloci bohatersko wygrywali walki powietrzne, ale brakowało im odpowiedniego wsparcia naziemnego. Już po pierwszym tygodniu działań wojennych drogi były zatłoczone zarówno uchodźcami cywilnymi, jak i wycofującymi się jednostkami wojskowymi, utrudniając rzutom naziemnym nadążanie za eskadrami na polowe lotniska, na które przemieszczano samoloty. Sytuację dodatkowo pogarszał prawie ciągły brak wysokooktanowego paliwa lotniczego, nie wspominając o dostępności części zamiennych. Po prostu brakowało jakichkolwiek rezerw. Nie było żadnych rezerwowych samolotów. Wreszcie koordynacja między siłami powietrznymi a wojskami lądowymi praktycznie nie istniała.
Skalski pisze:
Strzelali do nas wszyscy: Niemcy i swoi. Swoi - często celniej. ... Niemal każdy [samolot] uważano za niemiecki. Paniczny lęk przed lotnictwem w ogóle stworzył atmosferę, w której na wszelki wypadek ostrzeliwano wszystkie samoloty bez względu na uwidocznioną w znakach rozpoznawczych ich przynależność. [1]
Inwazja słowacka
Stosunkowo mało znanym faktem jest to, że wraz z Niemcami i bez oficjalnego wypowiedzenia wojny, Słowacja zaatakowała Polskę 1 września 1939 r. Marionetkowe państwo słowackie zostało stworzone w marcu 1939 r., po aneksji Czechosłowacji przez Niemcy i wyraźnie pozostawało pod silnym niemiecką politycznym i militarnym wpływem. Słowacja nie tylko gościła na swoim terytorium samoloty Luftwaffe przed i podczas inwazji na Polskę, ale także pomagała siłom nazistowskim zarówno na lądzie, jak i w powietrzu. W ten sposób Polska została z trzech stron otoczona albo samym terytorium niemieckim, albo przynajmniej kontrolowanym przez Niemców.
Polskie działania lotnicze na słowackim odcinku ograniczały się głównie do rozpoznania i lekkiego bombardowania. Pierwszy, dość symboliczny, atak na niemiecką kolumnę wojskową maszerującą w głębi Słowacji dokonał już 1 września polski lekki bombowiec P.23B Karaś.
Ostatecznie żadna skoordynowana operacja bombowa nad terytorium Słowacji nigdy nie została autoryzowana ani przeprowadzona, przede wszystkim z powodu braku formalnego stanu wojny między Rzeczpospolitą Polską a Państwem Słowackim.
W sumie, w wyniku wojny polsko-słowackiej obie strony straciły po jednym samolocie. Polskie lotnictwo straciło samolot rozpoznawczy R-XIIID Lublin i dwóch lotników, natomiast strona słowacka straciła samolot Avia B.534 i jego pilota.
W przeciwieństwie do tego, co napisałem powyżej, interesującym może być fakt, że po aneksji Czechosłowacji wielu lotników czeskich i słowackich, którzy nie zaakceptowali warunków ustępstwa, przedostało się do Polski i ochotniczo zgłosiło się do polskiego lotnictwa, chcąc pomóc w obronie Polski.
Piloci czechosłowaccy walczący po stronie polskiej latali tylko na starszych wielozadaniowych samolotach rozpoznawczych PWS-26, RWD-8 i Potez XXV. Nie wszystkim ochotnikom dane było brać czynny udział w działaniach bojowych w Polsce, ale ci, którym się to udało, mieli pozytywny wpływ na stosunki polsko-czechosłowackie.
Inwazja rosyjska
Już w połowie września polska obrona została zredukowana do przypadkowych działań pojedynczych oddziałów.
17 września 1939 r. padł kolejny cios: potężne siły radzieckiej Armii Czerwonej wkroczyły na terytorium Polski ze wschodu, wypełniając tym samym zobowiązania ZSRR wobec paktu niemiecko-rosyjskiego i jego tajnej klauzuli dotyczącej rozbioru Polski, ale także długofalowych ambicji Stalina rozszerzania terytorium Rosji na Zachód. Stało się to dokładnie dzień po rosyjsko-japońskim zawieszeniu broni na Dalekim Wschodzie, które uwolniło Sowietów od obaw związanych z prowadzeniem dwóch wojen. Polska została więc prawie całkowicie otoczona przez wojska wroga.
Niebo nad polskimi Kresami Wschodnimi zagrzmiało od ryku silników setek bolszewickich samolotów, niemal bezkarnie atakujących cele wojskowe i cywilne. W obronie mogła wziąć udział tylko garstka polskich myśliwców.
Skalski był już wtedy blisko granicy rumuńskiej, podróżując samochodami z grupą kolegów pilotów z misją odebrania brytyjskich i francuskich samolotów, które rzekomo miały przybyć do Konstancy. Opisał on spotkanie z formacją trzech radzieckich czołgów - częścią najeżdżającej armii rosyjskiej ze wschodu - których dowódca podobno wykrzyknął: „Jesteśmy z wami! Razem pokonamy Niemców!”. Na szczęście Skalskiemu i jego grupie w jakiś niewytłumaczalny sposób pozwolono jechać dalej. W przypadku wzięcia do niewoli mogli podzielić los ponad 20 tysięcy polskich oficerów uwięzionych i rozstrzelanych przez Sowietów wiosną 1940 r. w ramach „Zbrodni Katyńskiej”.
Sowieci wysłali przeciwko Rzeczypospolitej potężne siły powietrzne liczące ponad 3 tysiące samolotów. Polacy mogli się im przeciwstawić jedynie 46 myśliwcami PZL P.11 i 8 PZL P.7 pozostałymi z tzw. Brygady Pościgowej, która została przetrzebiona w walce z Luftwaffe nad Warszawą.
W sumie w ciągu kilku tygodni walk na Kresach Wschodnich lotnicy sowieccy wykonali 5-7 tysięcy lotów. W powietrzu zniszczyli 4 polskie maszyny, a kolejnych 8 polskich samolotów padło ofiarą radzieckiej artylerii przeciwlotniczej. Z kolei straty rosyjskie, zdaniem znawcy tematu Mirosława Wawrzyńskiego, wyniosły 15-25 samolotów. To dane szacunkowe, bo sami Sowieci w oficjalnych dokumentach stwierdzili, że ich lotnictwo nad Polską… nie odniosło żadnych szkód. [6]
Pokłosie
Ostatecznie, część polskich sił powietrznych została zniszczona w kampanii. Ocalałe samoloty zostały przechwycone lub wycofane do Rumunii, Węgier, na Litwę, Łotwę, do Słowenii lub Szwecji, w których to krajach siły powietrzne następnie wykorzystały te samoloty do własnych celów.
Wielu polskim pilotom i członkom personelu lotniczego udało się uciec do Francji, a następnie do Wielkiej Brytanii, gdzie rok później odegrali znaczącą rolę w obronie Zjednoczonego Królestwa podczas Bitwy o Anglię.
Wojna powietrzna z Niemcami została przegrana, z jednej strony, wobec niemieckiej przewagi technicznej i przytłaczającej liczebności wroga, a z drugiej strony, wobec braku należytego przygotowania i zaopatrzenia ze strony polskiej. Umiejętności walki powietrznej nie mogły tego zrekompensować.
Po wkroczeniu Armii Czerwonej na terytorium Polski, 17 września w zasadzie nie było już warunków do skutecznej dalszej obrony. Jednak nawet po tym, jak po 17 września polskie lotnictwo przestało w istocie istnieć, dzięki hartowi ducha zwykłego żołnierza i poczuciu obowiązku wielu dowódców, walki w Polsce trwały, aż do pierwszych dni października.
Bohaterskie wysiłki polskich pilotów i personelu lotniczego pomogły próbom obrony Polski przed potrójną inwazją: niemiecką, rosyjską i słowacką oraz przynajmniej częściowo, zapobiegły niektórym bombardowaniom polskich miast. Nieliczni bohaterscy piloci na swoich przestarzałych maszynach nie mogli sami zmienić toku działań wojennych, ale walczyli tak dzielnie i odważnie, jak tylko mogli, na przekór wszystkiemu i pomimo wszelkich przeszkód. Jesteśmy im za to winni dług wdzięczności.
Być może trzeba wyciągnąć inne, bardziej subtelne wnioski w odniesieniu do osób odpowiedzialnych za przygotowania polskiego lotnictwa wojskowego w latach międzywojennych. Niekompetencja, przegapione szanse, błędne decyzje, przestarzała taktyka, niezrozumienie roli lotnictwa we współczesnej wojnie na najwyższych szczeblach, a także rozgrywki polityczne i naciski z zewnątrz, ogólna sytuacja międzynarodowa, brak funduszy i zasobów gospodarczych, jak by się wszystkie sprzymierzyły naprzeciw wysiłkom na rzecz modernizacji polskiego lotnictwa wojskowego wtedy, gdy było w największej potrzebie.
Artykuł specjalnie dla Kuryera Polskiego był pisany przez autora w sierpniu 2020, jednocześnie w wersji językowej polskiej, jak i angielskiej.
Andrzej jest wieloletnim entuzjastą lotnictwa, licencjonowanym prywatnym pilotem i właścicielem samolotu z uprawnieniami do wykonywania lotów według wskazań przyrządów, żywo interesuje się historią lotnictwa, ze szczególnym uwzględnieniem historii polskich skrzydeł.