W Pekinie zakończyły się wczoraj XXIV Zimowe Igrzyska Olimpijskie. Polska nie odniosła na nich jakiegoś wielkiego sukcesu, za to Amerykanie jak najbardziej. Przebieg igrzysk zmącony jednak był rozmaitymi skandalami o bardzo różnym charakterze – ale nie o tym chcielibyśmy dzisiaj napisać. Nie jest przypadkiem, twierdzimy, że jak w zegarku, tuż po ich zakończeniu, zaczyna się dziać na świecie. Rozwój wypadków uległ nagle zdecydowanemu przyśpieszeniu. Czy jednak ktoś jest zaskoczony?
Otóż dziś, we wczesnych godzinach popołudniowych czasu Milwaukee/USA, a więc już późnym wieczorem czasu moskiewskiego, prezydent Federacji Rosyjskiej Władimir Putin najpierw ogłosił w swym orędziu, a następnie niezwłocznie podpisał dekret, o uznaniu niepodległości dwóch separatystycznych regionów Ukrainy: tzw. Donieckiej oraz Ługańskiej Republiki Ludowej. A więc otwarcie rzucił wyzwanie Zachodowi, negując gorączkowe próby polityków przede wszystkim europejskich, aby jakoś załagodzić kryzys na Ukrainie. Kryzys nie tylko nie został załagodzony, ale otworzył się wręcz jego nowy rozdział.
Nietrudno zauważyć, że jest to następstwo konsekwentnej i długofalowej polityki Kremla, który już od dłuższego czasu dążył przynajmniej do podzielenia, jeśli nie całkowitego opanowania Ukrainy. Już od czasu aneksji Krymu w 2014 r. polityka rosyjska była bardzo konsekwentna w tym względzie.
Jasnym jest wobec tego, że na ogłoszeniu niepodległości tych regionów się nie skończy. Wystarczy jakikolwiek pretekst, aby wprowadzić tam rosyjską armię "dla ochrony Rosjan", lub dla "zapewnienia pokoju" na tych terenach. Jaki to będzie pretekst? Nieistotne. Jakiś się znajdzie. Z ostaniej chwili: już się znalazł!
Na dodatek, odkąd Rosja skoncentrowała, jak się ocenia, 120-150 tysięcy żołnierzy i znaczną ilość sprzętu wojskowego wzdłuż granicy z Ukrainą jeszcze pod koniec ubiegłego roku, w tym także na anektowanym Krymie oraz – od niedawna – także na Białorusi, stało się oczywiste, że wojska rosyjskie muszą i to bezwzględnie wykonać jakąś spektakularną operację, która stanowiłaby uzasadnienie dla poniesionych ogromnych kosztów związanych z koncentracją sił i środków. Koncentracja i mobilizacja wojsk rosyjskich trwa zresztą nadal, według doniesień różnych źródeł, a więc nadal koszty rosną.
Władimir Putin, od pewnego czasu ma niejako związane ręce: musi odnieść jakiś sukces militarny, podjąć jakąś operację wojskową, coś zdobyć za wszelką cenę, aby nie stracić twarzy wobec swych własnych zwolenników w Rosji. Dotychczasowe jego działania, od 2014 r. czysto polityczne – tylko pod groźbą użycia siły – nie przyniosły bowiem pełni spodziewanych rezultatów.
Miało być szybko i bezboleśnie, słaby Zachód miał ustąpić i zgodzić się na ubiegłoroczne, grudniowe rosyjskie ultimatum w sprawie przebudowania podstaw bezpieczeństwa międzynarodowego tak, aby ograniczyć zasięg NATO, zapewnić Rosji strefy wpływów, których żądała – na modłę konferencji teherańskiej – a tymczasem, o dziwo, Zachód okazał się być znacznie bardziej solidarny i spójny niż się wszyscy spodziewali.
Zasadniczo, żądania Kremla Zachód odrzucił, zareagował na nie względną jednością i generalnie nie dał się wciągnąć w indiwidualne, bilateralne rozmowy z Rosją na temat montowania dwustronnych porozumień o bezpieczeństwie, które zniwelowałyby siłę, jaką stanowią NATO i Unia Europejska jako pewne spójne twory. Próba tej jedności – choć do tej pory Zachód ją jako tako przetrwał – jeszcze się jednak nie skończyła, ba, nawet się na dobre nie zaczęła!
Na tle tych rozważań, pociesznie wręcz wyglądałyby niektóre próby zachowania pokoju i mediacji "za wszelką cenę" – szczególnie ze strony Berlina i Paryża – gdyby nie chodziło o sprawy życia i śmierci, oraz wielkiej wagi sprawy państwowe. Wszyscy znaczący liderzy zachodnioeuropejskich demokracji, miotając się pomiędzy Kremlem a Białym Domem, wykonali obowiązkową pielgrzymkę do Moskwy – ale nie osiągając specjalnie przy tym niczego poza słownymi zapewnieniami, które wiadomo ile są warte, a które były natychmiast dementowane przez stronę rosyjską.
Wybił się znacznie pod tym względem prezydent Francji Emmanuel Macron, którego chłodne przyjęcie w Moskwie – po przeciwnej stronie najdłuższego chyba stołu, jaki znaleziono na Kremlu, co stało się już internetowym memem – nie zraziło go do dalszych gorączkowych prób osiągnięcia jakiegokolwiek kompromisu, choćby za cenę daleko idących ustępstw. Macron chyba jednak uwierzył, że może być drugim Chamberlainem, tylko że, tym razem, to się jakoś uda. Za wszelką cenę chciał się wpisać do historii, jako ten wybitny mąż stanu, który uratował Europę przed widmem wojny – a wyszło raczej śmiesznie i poniżająco. Dziś, po raz kolejny Putin pokazał mu, że niespecjalnie poważnie traktuje ani jego, ani Francję. Chyba cała ironia sytuacji do świadomości prezydenta Francji tym razem dotarła, bo wśród chóru tweetów polityków zachodnich, Pałac Elizejski też właśnie zaczął domagać się sankcji wobec Rosji. Na co liczył wcześniej?
Interesującym z czysto teoretycznego punktu widzenia pytaniem jest teraz: jak daleko zdolny jest posunąć się Władimir Putin? Pewnie on sam jeszcze tego nie wie, bo będzie to zależeć od reakcji samej Ukrainy i tego jak zacięcie – i jak długo – będzie się w stanie bronić. Będzie to też w dużej mierze zależne od tego, jak zareagują państwa zachodnie a, przede wszystkim, USA.
Czy dojdzie do wielkoskalowej inwazji całej Ukrainy? Czy Kijów zostanie bezpośrednio zaatakowany? Czy Rosjanie zatrzymają się na linii Dniepru? To są pytania, na które jeszcze nie ma odpowiedzi. Ale tymczasem Amerykanie ewakuują cały swój personel z terenu Ukrainy i przenoszą go do Polski. Widmo Sajgonu i Kabulu znowu daje o sobie znać.
Jedno jest dzisaj więcej niż pewne: okręgi doniecki i ługański zostaną zajęte przez rosyjskie siły. Już w momencie publikowania tego artykułu wiadomo, że Władimir Putin polecił siłom zbrojnym rozpoczęcie operacji "zapewnienia spokoju" w separatystycznych republikach na Ukrainie. Nawet możnaby się pokusić o dalej idące spekulacje: wcześniej czy później separatystyczne republiki zostaną anektowane tak, jak Krym. Czy na tym się skończy, tego nie wiemy, choć można tu mieć wątpliwości. Apetyt Moskwy, o czym Polacy wiedzą nazbyt dobrze, jest przeogromny.
Wkrótce po oświadczeniu rosyjskiego prezydenta, posypały się słowa potępienia. Natychmiast zareagowali najbardziej chyba zdenerwowani prezydenci Łotwy i Estonii, wzywając do nałożenia sankcji.
Premier Morawiecki, z kolei, powiedział między innymi: "Decyzja o uznaniu samozwańczych "republik" to ostateczne odrzucenie dialogu i rażące naruszenie prawa międzynarodowego. To akt agresji przeciwko Ukrainie, który musi spotkać się z jednoznaczną odpowiedzią w postaci niezwłocznych sankcji."
Prezydent Duda napisał na Twiterze: "w sytuacji, gdy prezydent Rosji podważa porządek Europy ustanowiony na przełomie wieków (XX i XXI), potrzeba wielkiej jedności i zdecydowanej postawy NATO, UE i krajów naszego regionu. Tylko twarda postawa i polityczna obrona Ukrainy może zatrzymać agresora. Sankcje natychmiast!"
Szefowa Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen z kolei napisała, że "uznanie dwóch separatystycznych terytoriów Ukrainy jest rażącym naruszeniem prawa międzynarodowego, integralności terytorialnej Ukrainy i umowy mińskiej. UE i jej partnerzy będą reagować jednością, stanowczością i determinacją w solidarności z Ukrainą."
Zobaczymy, jak to się dalej potoczy i na ile wiarogodne są te wszystkie zapewnienia — i na ile skuteczne apele. Wielka gra o wpływy w Europie środkowo-wschodniej weszła dziś na zupełnie nowe tory i gwałtownie przyspieszyła. Wojnę jest często bardzo łatwo rozpocząć, ale nigdy nie wiadomo jak i kiedy się ona skończy, ani jak daleko się rozszerzy. Polska jest znowu na rubieży świata zachodniego i dużo zależy tu od zręczności i dojrzałości dyplomatycznej polskich kół rządzących, aby wyszła na tej kolejnej konfrontacji możliwie bez szwanku.
Wracając jeszcze myślą do Pekinu, trudno się oprzeć wrażeniu, że zaognienie sytuacji na Ukrainie, zaangażowanie w to uwagi i operacyjnych zdolności świata zachodniego, a w szczególności Stanów Zjednoczonych, mogłoby być wręcz idealną okazją do próby upieczenia własnej pieczeni przy tym ogniu.
Tak, jak Rosji zależy na opanowaniu Ukrainy, podobnie Chińskiej Republice Ludowej zależy na opanowaniu i ostatecznym podporządkowaniu sobie Tajwanu. Dąży do tego równie konsekwentnie, choć bardziej subtelnie i powoli jak na razie. Czy wybuch konfliktu na Ukrainie może się stać zaproszeniem dla Chin do podjęcia – przy tej okazji – zdecydowanych działań wobec Tajwanu?
Mam nadzieję, że się w tym względzie mylę, ponieważ postawiłoby to świat w sytuacji wielobiegunowej konfrontacji, w której nie będzie tak naprawdę zwycięzców, a przegranymi będziemy my wszyscy – po obu stronach obu oceanów. Wiem natomiast na pewno, bo donoszono o tym dość jednoznacznie, że prezydent Putin obiecał prezydentowi Jingping niezakłócanie przebiegu igrzysk. Tyle tylko, że igrzyska sportowe się właśnie skończyły, nowa rywalizacja, o wiele bardziej znacząca dla losów całego świata, jest od dawna już w toku, a złotego medalu nie będzie. No i gra na razie dwóch na jednego.