Wszystkich zainteresowanych twórczością red. Leszka Szumowskiego zapraszamy na spotkania autorskie, które będa miały miejsce w kilku ośrodkach polonijnych w USA i Kanadzie.
— Polak, dokąd jedziesz – ukraiński żołnierz świeci mi latarką w twarz i patrzy na mnie badawczo.
Kilkanaście minut temu zjechałem z przejścia granicznego w Jagodinie i pojechałem prosto w stronę stolicy. Wyboista, pełna dziur droga wiedzie przez lasy i pola, nocą ruch na niej zamiera. Samotny kierowca, zwłaszcza po zmroku, może czuć się jak w wymarłym mieście. Ta sytuacja ma dla niego jedną zaletę: może przycisnąć pedał gazu i pojechać szybciej. Ale ma też wadę: w razie wypadku lub uszkodzenia samochodu jest zdany na siebie.
Kilkanaście kilometrów za polsko–ukraińską granicą dostrzegam na poboczu wojskową ciężarówkę wypełnioną żołnierzami. Stoi dziwnie, krzywo. Domyślam się, że uległa awarii. Czyżby dopiero co wybuchła wojna? Przez ponad dwie godziny oczekiwania na przejściu granicznym nie słyszałem polskich serwisów informacyjnych. Czyżby w tym czasie stało się faktem to, czego wszyscy najbardziej się obawiają?
Jeden z żołnierzy macha latarką w moją stronę i wskazuje mi pobocze. Zatrzymuję się i spuszczam szybę. Podchodzi do mnie młody wojskowy, emblematy wskazują, że niezbyt wysoki rangą. Sympatyczny, ale poważny. Zadaje mi pytanie o cel podróży.
— Do Kijowa - odpowiadam. – Służbowo.
Odruchowo sięgam po dokumenty, ale jego to nie interesuje. Obchodzi mój samochód i świeci latarką do wnętrza. Nie widzi nic podejrzanego. Volvo jest puste.
— Jeśli do Kijowa – mówi do mnie nagle. – To weźcie czterech mołojców.
Nie czekając na moją odpowiedź, gestem ręki przywołuje kolegów. Kilka sekund później do mojego auta podchodzi czterech żołnierzy. Każdy z nich ma plecak w kolorze uniformu, za pasem pistolet i jeden lub więcej magazynków. Dodatkowo w dłoniach broń maszynową. Jeden otwiera bagażnik Volvo i wkłada do środka swój plecak a potem wsiada na tylne siedzenie. Pozostali robią to samo. Obok mnie siada najwyższy stopniem. Ma może 18, a może 19 lat.
— Dobre, jedi, jedi – mówi do mnie po ukraińsku, dając znak, że możemy jechać.
Mam świadomość, że nikt mnie nie zapytał o zgodę na przewiezienie tych żołnierzy moim samochodem. Ale mam też świadomość, że jestem sam, wśród pól i lasów, na pustej drodze, a wokół kilkudziesięciu uzbrojonych żołnierzy. Trudno mi dyskutować. Przybieram koncyliacyjny ton. Salutuję temu, który mnie zatrzymał i naciskam pedał gazu. Volvo rusza do przodu.
— Mam nadzieję, że policja mnie nie złapie za przewóz broni i amunicji – zaczynam z nimi żartować.
— Nic nie będzie, dowieź nas do Kijowa – mówi ten, który siedzi obok mnie.
Nie podoba mu się nie tylko mój akcent ale także język. Polski i ukraiński uchodzą za podobne, ale konia z rzędem temu, kto bez przygotowania zrozumie mowę naszych sąsiadów. Po rosyjsku mówię płynnie, ale ten język im się nie podoba. Każdy, kto go używa, może być szpiegiem.
Udaje się nawiązać rozmowę. Z każdym kilometrem moje obawy rozwiewają się a rozmowa staje się coraz bardziej życzliwa. Uważam oczywiście na każde słowo, które wypowiadam. Czterej żołnierze są do mnie przyjaźnie nastawieni. Mówię im, że my – Polacy – też mamy problem z ruskimi od tysiąca lat.
Mykoła – ten, który siedzi po mojej prawej stronie – nie ma więcej niż 19 lat. Skończył średnią szkołę, pracował jako mechanik samochodowy, gdy kilkanaście dni wcześniej dostał „wojennyj biliet” czyli kartę mobilizacyjną. Takich, jak on, są dziesiątki tysięcy. Zagrożenie rosyjską agresją kazało tym młodym chłopakom przestawić życie na wojenne tory. Każdy z dnia na dzień stał się żołnierzem.
— Zagraża nam Putin, moim obowiązkiem jest walczyć za ojczyznę – mówi dumnie a podwładni–koledzy przytakują mu.
Widać w ich spojrzeniach, że nie żartują. Tak, jak wszyscy w Ukrainie, za całe zło i nieszczęścia obwiniają prezydenta Rosji.
— Jesteśmy wolnym narodem, nie chcemy być częścią Rosji, Putin nas nie połknie – licytują się w zapowiedziach.
Samochód mija kolejne miejscowości, trzech w końcu zaczyna usypiać, tylko Mykoła ciągle jest rozmowny i przekonuje mnie kolejne dwieście kilometrów, że Putin nie da im rady.
Chwalę ich dzielność i bojowego ducha. Jest ich czterech, mają broń i amunicję, ja jestem sam, nieuzbrojony a wokół ciągle cicho i ciemno. Nie chcę ich zrażać do siebie, choć mam dokładnie przeciwne zdanie: różnica w potencjale militarnym i ekonomicznym obu krajów jest tak ogromna, że wojna będzie trwała może dwa a może trzy dni. Ukraina spogląda z trwogą na zachód, upatrując jedynego ratunku w NATO. Ale prezydent USA Joe Biden sprawia wrażenie, że dogadał się z włodarzem Kremla i przyszłość Ukrainy jest już przesądzona. Ameryce Putin jest potrzebny jako sojusznik w rywalizacji z Chinami, Ukraina jest tylko kartą w grze o jego poparcie.
Zbliżamy się do Kijowa. Rankiem ruch zaczyna gęstnieć. W miasteczkach, które mijamy, na każdym rogu widać umundurowanych żołnierzy. Coraz więcej też ciężarówek z żołnierzami. Wszystkie jadą do Kijowa, żadna na zachód. Kilkanaście dni wcześniej mer stolicy – Witalij Kliczko – ogłosił, że jego miasto podejmie walkę w razie natarcia. Na przedmieściach Kijowa mieści się punkt zbiórek wojskowych. Stamtąd zostaną odesłani na granicę. Tutaj też dowożę moich nieproszonych współtowarzyszy podróży. Żegnamy się uściskiem ręki i w końcu zostaję sam. Mogę jechać do hotelu, wkrótce zacznie się dla mnie dzień spotkań służbowych. Oddycham z ulgą. Nie straciłem ani samochodu ani pieniędzy ani życia.
Hotel Lybid przy prospekcie zwycięstwa, w którym zawsze zatrzymuję się w Kijowie, jest dla mnie jak drugi dom. Od lat zatrzymuję się w nim, gdy los mnie zagna do ukraińskiej stolicy. Zawsze tętniący życiem, teraz świeci pustkami.
— Kto tu teraz przyjedzie, Leszku Andriejewiczu, jak wojna wisi w powietrzu – mówi znajomy ochroniarz.
Wojnę widać w twarzach żołnierzy spacerujących po ulicach z długą bronią, w oczach milicjantów kontrolujących kierowców i ich bagaże, w samochodach wojskowych, przemierzających niemal wszystkie drogi kraju. Słychać ją w rozmowach prowadzonych w sklepach, aptekach, na dworcach i przystankach. Na Ukrainie wszyscy spodziewają się rosyjskiej inwazji w każdej chwili. Chociaż nikt jej nie chce.
— Wojna będzie dla tej ziemi i tego narodu tragedią większą niż Wielka Wojna Ojczyźniana – mówi Oleg Chalabudenko, wykładowca prawa na kijowskim uniwersytecie i doradca wiceprzewodniczącego Rady Najwyższej. — Zginą miliony ludzi a nasze miasta zamienią się w ruinę.
Chalabudenko, jak większość Ukraińców, nie ma wątpliwości, że rosyjska okupacja będzie oznaczała nie tylko zniszczenia i chaos.
— Jak przyjdą, to pierwsze co zrobią, to wymordują nasze elity – mówi. – Przede wszystkim tych, którzy chcą niepodległej Ukrainy.
Idę na Chreszatik – główną ulicę w centrum Kijowa. Uzbrojonych żołnierzy i policjantów spotykam w przejściu podziemnym, na skrzyżowaniu i na chodniku. Reagują na każdy podejrzany sygnał. Gdy odbieram telefon i rozmawiam po rosyjsku, natychmiast podchodzi do mnie uzbrojony oficer. Prosi o dokumenty. Pokazuję mu paszport. Łączy się z dyżurnym i pyta czy taki obywatel Polski przekraczał granicę. Sprawa szybko się wyjaśnia dzięki pieczątkom od pograniczników.
— A, Polak, z Polski – mówi z uśmiechem żołnierz. – Bałem się, że ruski szpion jesteś.
Szpiegomania panuje w Kijowie jak za czasów stalinowskich. Szpiega upatruje się w każdym nieznajomym. Aby tym szpiegom zrobić na złość, rząd ukraiński wprowadził prawo o ochronie języka. Wszystkie stacje telewizyjne i radiowe nadają tylko po ukraińsku, gazety piszą tylko po ukraińsku, teatry pokazują spektakle tylko po ukraińsku. Język rosyjski ma zniknąć z przestrzeni publicznej. Problem tylko w tym, że to ojczysty język ponad połowy mieszkańców. Zwłaszcza we wschodniej części.
W przejściu podziemnym między dwoma nitkami Chreszatika, Maria Anatoljewna od 40 lat sprzedaje kwiaty. Wojny się nie boi.
— A co mnie tam wojna – mówi – Tu wojny są od setek lat, zwykłej kwiaciarki nikt nie zabije. Jak Rosjanie wejdą to i pójdą.
Ukraińska telewizja w serwisach informacyjnych mówi głównie o dwóch tematach: o epidemii korona wirusa i właśnie o wojnie. Obywatele są już tym zmęczeni. Nie wierzą telewizji, nie wierzą politykom. Ale wierzą, że Putin może wkroczyć lada chwila. Dwa tygodnie temu mer Kijowa – Kliczko – zarządził sprawdzenie systemów alarmowych. W wypadku ataku zawyją syreny a każdy dorosły Kijowianin stawi się do obrony miasta.
Na razie syreny jeszcze nie zawyły. Wojna jeszcze nie wybuchła. Ale wszyscy czują jej oddech.