Marek Probosz, aktor, reżyser teatralny i filmowy, scenarzysta, producent i wykładowca uniwersytecki, otrzymał Złoty Medal za zasługi w upowszechnianiu kultury polskiej oraz tradycji i kultury rdzennych mieszkańców kontynentu amerykańskiego w Stanach Zjednoczonych.
Marek Probosz z medalem (Źródło: Ania Navas)
Złoty Medal został przyznany przez Amerykański Instytut Kultury Polskiej w Miami założony na Florydzie w roku 1972 przez Lady Blankę Rosenstiel.
Ceremonia nadania tego prestiżowego odznaczenia odbyła się podczas dorocznego Balu Polonaise w pięknej sali hotelu Eden Roc w Miami Beach, w dniu 1 lutego 2025 roku.
Marek Probosz udzielił wywiadu dla Kuryera Polskiego korespondentce Ani Navas z Florydy.
Ania Navas: Witamy w Miami i gratulujemy Złotego Medalu. Pana osiągnięcia i zasługi dla kultury polskiej są od dawna szeroko znane. Trochę mniej znane są Pana związki z kulturą rdzennych Amerykanów, czyli jak się potocznie mówi, z kulturą indiańską.
Marek Probosz: Kultura indiańska dotyczy przede wszystkim bliskiego kontaktu z ziemią, z naturą, z duchami przodków. Jest to wielowiekowy dorobek, który przetrwał do dziś w obrzędach rytualnych, obyczajach i charakterystycznych tańcach i utworach muzycznych.
Stanowi głównie utrwalanie tego co jest bogactwem natury. Według wierzeń i nakazów plemiennych Indianie mieli żyć w taki sposób, żeby siódme pokolenie, które po nich nastąpi zastało ziemię w takim stanie w jakim oni ją zastali.
Jak przybyłem do Ameryki, byłem zafascynowany kulturą Indian z plemienia Hopi. Jest to jedna z najstarszych kultur, które przetrwały na naszej planecie. Indianie Hopi to plemię, które nigdy nie zostało przesunięte ze swoich terenów. Mają oni rezerwat w Arizonie skąd się wywodzą. Są to tereny tak pustynne i nieprzyjazne dla życia, że biały człowiek, który zawładnął Ameryką uznał, że niech oni sobie już tam zostaną, bo to oddalone od wszystkiego pustkowie zdawało się bezużyteczne.
Zamieszkali tam od wieków Indianie z plemienia Hopi mimo niezwykle trudnych warunków przetrwali. Tutaj włączę wątek osobisty. Wraz z moją obecną żoną Gosią (wtedy jeszcze nie byliśmy małżeństwem) pojechaliśmy na początku mojego pobytu w USA (a mieszkam tu już ponad 30 lat), do Wielkiego Kanionu w Arizonie. Tam natrafiliśmy na sklep z biżuterią tworzoną przez Indian Hopi. Biżuteria ta jest bardzo wyjątkowa. Składa się w całości ze srebra, w którym rzeźbione są pewne symbole. Te symbole są zaczernione. To jest właściwie taki idealny podział na „ying i yang”.
Czarne zawiera się w białym i białe zawiera się w czarnym. Podczas wizyty w tym sklepie powiedziałem sprzedającej tam Indiance, że bardzo fascynuje mnie historia plemienia Hopi. Po krótkiej rozmowie zapytała czy nie chcielibyśmy zobaczyć tańców rytualnych. Kiedy będący na zapleczu jej mąż to usłyszał, wtrącił się do rozmowy, poprosił, żeby jego żona odeszła na tyły sklepu i już ze mną rozmawiał zupełnie inaczej. Powiedział, że nie ma tu żadnych rytualnych tańców i jeśli chcemy coś kupić to proszę bardzo, inaczej proszę odejść.
Po tym doświadczeniu postanowiliśmy wraz z Gosią podjąć ryzyko na własną rękę i wjechać samochodem na teren rezerwatu, podnosząc barierę odgradzającą tereny indiańskie od reszty ziemi w Arizonie. Pojechaliśmy dość daleko w głąb rezerwatu, tam gdzie normalnie nie powinniśmy mieć wstępu. Po dwóch godzinach takiej jazdy przez pustynną, spaloną przez słońce ziemię, Gosia zaczęła się trochę denerwować. Proszę pamiętać, że 30 lat temu nie mieliśmy ani telefonów komórkowych ani systemu GPS. Gosia obawiała się, że gdyby nam się coś przytrafiło, jak na przykład awaria samochodu to nas tam po prostu nikt nie znajdzie i umrzemy z pragnienia oraz staniemy się pożywieniem dla węży i sępów, które cały czas tam krążą czekając na padlinę. Ale jak człowiek jest młody to gotowy jest na podjęcie ryzyka dla przygody. Dlatego postanowiłem jechać dalej, przynajmniej do pierwszej mesy indiańskiej. Wtedy na terenie rezerwatu były trzy mesy czyli osady indiańskie. Droga po tym pustkowiu zajęła nam jeszcze dodatkowe półtorej godziny. Wreszcie dotarliśmy do tej mesy.
Rzeczywiście odbywały się tam tańce rytualne. Indianie zaczynają je o wschodzie słońca. Wychodzą wtedy z „kivy” (kiva to jest ich święte miejsce, używane do ceremonii) i wtedy według ich wierzeń wcielają się w duchy zmarłych przodków. Wtedy na przykład wódz plemienia zamienia się w „kachina”. Schodzi po drabinie w dół do takiego podziemia, gdzie oni tworzą swoje modły, za każdym razem od nowa.
Stanowi to przygotowanie do trzydniowego tańca rytualnego w kostiumach. Tego typu ceremonia trwa od wschodu do zachodu słońca a prowadzi ją szaman, który podejrzewam zadbał o to, żeby im nie zabrakło sił. Dodatkowo trzeba pamiętać, że według wierzeń Indianie ci pozbawiają się cielesności na czas trwania tych rytualnych tańców i wcielają się w duchy przodków. Jak wiemy kiedy człowiek jest w stanie uduchowienia lub zakochania, to ciało przestaje nam przeszkadzać. Nie czujemy zmęczenia ani bólu, osiągamy stan ekstazy.
Hopi „Snake Dance” (Taniec Węży). Z dorocznego raportu Biura Amerykańskiej Etnologii dla Sekretarza Smithsonian Institution (1895) (Źródło: Wikipedia)
Mieliśmy z Gosią szczęście i zaszczyt podziwiać te rytuały. Ciekawe jest to, że Indianie w nich uczestniczący zdawali się w ogóle nie przyjmować do wiadomości obecności obcych, białych ludzi, czyli Gosi i mnie. Kiedy probowałem nawiązać jakikolwiek kontakt z jakimś uczestnikiem tych tańców, to zachowywał się tak jakby mnie nie widział i nie słyszał. Oczywiście każda próba sfotografowania tych rytuałów skończyłaby się natychmiastowym usunięciem z rezerwatu. Poza tym byłem tam w pozycji intruza, przybyłym bez zaproszenia.
AN: Czyli przetrwały tylko wspomnienia w pamięci.
MP: Właśnie tak. Swoisty zapis serca. W nocy, kiedy trzeba było stamtąd odjechać usłyszałem głos z amerykańskim akcentem. Człowiek odezwał się do nas i powiedział: „Jakie szczęście, że tutaj jesteście. Ja jestem kapłanem buddyjskim, który przyjeżdża na te tańce również bez zaproszenia i tym razem mój samochód się zepsuł. Czyli gdyby was tutaj teraz nie było to ja bym tu utknął i kto wie na jak długo. Proszę, popchnijcie mnie waszym samochodem, żeby mój zastartował”.
Rzeczywiście tak się stało. Kiedy już oba pojazdy były „na chodzie”, ten buddyjski kapłan powiedział, że już nie zdążymy wyjechać z rezerwatu. Zaproponował, że poprowadzi nas drogą do kanionu, gdzie będziemy mogli spędzić noc.
Pojechaliśmy do tego kanionu. Rozpaliliśmy tam ognisko, przy którym rozmawialiśmy o różnych dziwnych rzeczach. W końcu zmęczeni przeżyciami zasnęliśmy przy tym ognisku. W środku nocy obudził nas krzyk. Początkowo myśleliśmy, że to Indianie z rezerwatu. Przecież byliśmy tam intruzami. Strach zawładnął wyobraźnią i myśleliśmy, że Indianie napadną na nas jak to się widywało w filmach za czasów młodości. Instynktownie wskoczyliśmy do samochodów i zatrzasnęliśmy drzwi. Wtedy nagle z nieba runęła niezwykle gwałtowna burza. Strumienie deszczu dosłownie zalewały teren. Dopiero po jakimś czasie dotarło do nas, że modły o deszcz były przecież głównym tematem ceremonii, w której uczestniczyliśmy poprzedniego dnia. Byliśmy zatem naocznymi świadkami swoistego cudu, gdyż deszcz na tych terenach pustynnych zdarza się niezwykle rzadko. Przecież na niebie nie było ani jednej chmurki i nic nie zapowiadało gwałtownych opadów.
Pustynia i niekorzystne warunki życia oraz upraw rolnych to główny powód, dla którego biały człowiek zostawił tam tych Indian, myśląc, że oni i tak nie dadzą rady przeżyć. Jednak wiara Indian jest tak mocna i spirytualnie tak głęboko rozwinięta, że każdego roku udaje im się „wymodlić” deszcz i przetrwać na pustynnych obszarach.
Dzbanecznik na wodę Hopi z wizerunkiem Kachiny, 1890 r. (Źródło: Wikipedia)
Następnego dnia pojechaliśmy z Gosią do drugiej mesy czyli osady i tam znowu byliśmy świadkami tańców rytualnych. Wracając stamtąd po drodze natknęliśmy się na przydrożny dom indiański. Gosia poprosiła mnie, żebym się zatrzymał i weszła do środka. Po godzinie oczekiwania w samochodzie zdecydowałem się podążyć za nią. Już od progu zobaczyłem Indiankę, która na samym wejściu zaczęła mnie prześwietlać wzrokiem jak promieniem lasera. Wpatrywała się we mnie intensywnie przez jakieś dobre 5 minut, a ja w tym czasie stałem nieruchomo. W końcu skinęła na mnie, żebym wszedł i dołączył do nich.
Wtedy zwróciła się do nas obojga i powiedziała, że wszystko co wiem o Indianach jest nieprawdziwe. Indianie przekazują swoją wiedzę z pokolenia na pokolenie słowem mówionym od tysięcy lat.
Z tych przekazów werbalnych zachowała się opowieść o czterech światach Indian Hopi. Według ich wierzeń symboliczny bizon stoi teraz na czwartej nodze, co symbolizuje czwarte i ostatnie wcielenie tego świata. To spotkanie było tak niezwykłe i nawiązała się między nami jakaś symboliczna więź, że zdobyłem się na odwagę i zwierzyłem się tej tajemniczej kobiecie. Powiedziałem jej, że pragnę poślubić Gosię, którą uważam za kobietę dla mnie stworzoną. Właśnie tutaj, pragnę z nią zawrzeć ślub w obrzędzie indiańskim. Po zastanowieniu się Indianka zgodziła się i zaprowadziła nas do jaskini, gdzie udzieliła nam indiańskiego ślubu.
Sceneria była niesamowita staliśmy po kolana w wodzie, w tajemniczej jaskini a nasze nagie ciała stykały się podczas ceremonii okryte tylko jedną używaną do tego rytuału szatą. Indianka mówiła w ich języku, którego nie rozumieliśmy. Ślub został zawarty a nasze dusze złączone. Po ceremonii zapytałem Indianki, co znaczyły jej słowa, a ona powiedziała:
Poprosiłam Wiekiego Ducha (Great Spirit), żeby wasza miłość trwała wiecznie i kiedy zakończy się wasz okres pobytu na Ziemi, abyście odeszli w wieku starczym, bez chorób i w tej samej miłości, którą teraz do siebie czujecie.
Po czym dostaliśmy dwie piękne srebrne obrączki wykonane przez Hopi. Na zakończenie poprosiłem ją, żeby nadała nam indiańskie imiona. W ten sposób Gosia przyjęła imię Bakavi (Trzcina Wodna). Ponieważ Gosia pochodzi z Gdyni i woda jest jej elementem, to Indianka odczytała ją znakomicie. Natomiast ja otrzymałem imię Owatsmo (Góra z Kamieni) czyli Skalny Człowiek. Ja pochodzę z gór i przyznaję się do korzeni góralskich, to znowu jest to dowód jak wnikliwie zostałem przez nią prześwietlony.
Tak się zaczęła nasza niezwykła więź z rdzennymi mieszkańcami Ameryki. W późniejszych latach uczestniczyliśmy jeszcze kilkukrotnie w tzw. Szczytach Indiańskich. Byliśmy w Ameryce Południowej, w Teotihuacán, niedaleko Mexico City gdzie spotykali się liderzy wielu narodów indiańskich z różnych krajów. Było to przy okazji Summer Solstice (przesilenia letniego) gdzie przedstawiciele narodów indiańskich czynili przepowiednie i modlili się do swojego Wielkiego Ducha (Great Spirit) o dobro Matki Ziemi, która jest tak sponiewierana przez nas, ludzi. Tam też zostaliśmy zaproszeni do wspólnego tańca rytualnego.
Źródło: Ania Navas
W roku 2019 zagrałem w filmie „Dolina Bogów” w reżyserii Lecha Majewskiego. Mam tam rolę eksperta, do którego przychodzą Indianie z plemienia Navajo, żeby się poradzić co mają zrobić w sprawie swojej ziemi, którą chce wykupić najbogatszy człowiek na świecie, ze względu na odkryte tam złoża uranu. Jest to dla nich święta ziemia i nie chcą jej sprzedać. Ta rola jeszcze bardziej pogłębiła moją więź z rdzennymi mieszkańcami Ameryki.
W jakiś czas później dostałem ofertę wykładów w Williams College w stanie Massachusetts. Jest to drugi najstarszy college w Ameryce. Wykładałem tam aktorstwo filmowe i teatralne.
W drodze powrotnej do Kalifornii przejechaliśmy całą Amerykę. Była to znakomita okazja, żeby odwiedzić Mount Rushmore w Dakocie Południowej. Biały człowiek (rzeźbiarzem był Gutzon Burglum) stworzył tam monumentalne, wyrzeźbione w skałach wizerunki czterech prezydentów Stanów Zjednoczonych. Byli to: George Washington, Thomas Jefferson. Theodore Roosevelt i Abraham Lincoln. Budowa tego niecodziennego pomnika trwała od 1927 do 1941 roku. Stało się to inspiracją do innego monumentalnego dzieła wyrzeźbionego w skałach.
AN: Myślę, że chce Pan nawiązać do ciągle jeszcze nieukończonego w pełni pomnika w Black Hills, niedaleko od Mount Rushmore. Jest to wizerunek słynnego wodza Crazy Horse (Szalonego Konia).”. Jego autorem i wykonawcą był rzeźbiarz polskiego pochodzenia Korczak Ziółkowski.
MP: Właśnie tak. Odwiedziliśmy ten monumentalny pomnik, który przedstawia wodza Dakotów Oglala, Szalonego Konia. Korczak Ziółkowski poświęcił 35 lat swojego życia temu największemu na świecie pomnikowi skalnemu, którego inicjatorami byli wodzowie indiańscy, a szczególnie wódz Siuksów, Henry Standing Bear.
Black Hills w Południowej Dakocie to dla Indian ziemia święta. Rzeźba Szalonego Konia czyni to miejsce jeszcze bardziej szczególnym, nie tylko dla pierwszych mieszkańców Ameryki, ale i dla wszystkich, którzy szanują ich tradycje i kulturę.
Pomnik wodza Crazy Horse, Black Hills, South Dakota (Źródło: Ania Navas)
Ja będąc tam na miejscu skontaktowałem się z przedstawicielami tego miejsca. Ta ziemia jest nadal w rękach prywatnych. Indianie nigdy nie oddali tych terenów. Rząd USA chciał wykupić te ziemie i w całości sfinansować projekt pomnika. Jednak Indianie się na to nie zgodzili. Powiedzieli, że tyle razy byli oszukani przez białego człowieka, iż stracili już zaufanie. Projekt nadal jest finansowany z prywatnych datków i w pewnej części z biletów wstępu. Do tej pory nie powstał żaden poważny film poświęcony temu tematowi.
AN: Jest Pan również reżyserem. Czy nie zamierza Pan takiego filmu zrealizować?
MP: Jest taki projekt. W mojej koncepcji należy zacząć od filmu dokumentalnego, gdyż w ten sposób można dotrzeć do ludzi, którzy mogliby później zasponsorować fabularny, epicki film w hollywoodzkim stylu. Moim marzeniem jest zrealizowanie takiego filmu, który mógłby mieć zasięg globalny. Uważam, że ci ludzie, pierwsi mieszkańcy kontynentu amerykańskiego, mimo wszystkich cierpień są nadal u siebie. Można zabić ciało, ale nie można zamordować ich ducha. Właśnie ten duch indiańskich właścicieli tej ziemi tutaj pozostaje.
AN: Przepiękne i prawdziwe stwierdzenie. Myślę, że projekt tego filmu jest niezwykle ciekawy i życzę Panu jego realizacji. Jeszcze raz gratuluję otrzymania Złotego Medalu za dotychczasowe osiągnięcia i wkład w promocję kultury polskiej, a także kultury rdzennych Amerykanów w Stanach Zjednoczonych.
Źródło: Ania Navas