Na podstawie książki „Bal w Hotelu Polonia”, Alceo Valcini, PWN, 1983. [1]
17 grudnia 1945 roku ze stacji Termini w Rzymie wyjechał pociąg, w skład którego wchodził dyplomatyczny wagon z napisami po polsku, angielsku, niemiecku, francusku i rosyjsku, które określały przeznaczenie i kraj, z którego pochodził oraz prośbę o przestrzeganie międzynarodowej nietykalności dyplomatycznej jego pasażerów i ładunku.
Nowoutworzona Ambasada Polska z profesorem Stanisławem Kotem na czele zorganizowała polski wagon dyplomatyczny, który miał przewieźć ładunek pomarańczy i kilka osobistości do Warszawy. Wśród nich znajdował się dziennikarz włoski Alceo Valcini z żoną, który znał Polskę ze swoich poprzednich pobytów.
Już w 1934 roku był on wysłany tam po raz pierwszy jako korespondent zagraniczny gazety włoskiej Corriere della Sera. Był naocznym świadkiem inwazji niemieckiej na stolicę Polski w dniu 1 września 1939 roku i opuścił Warszawę w lipcu 1944 roku, tuż przed wybuchem powstania. Teraz, po półtora roku powracał do miasta, które pokochał i ludzi, których nazywał przyjaciółmi.
Przed wyjazdem zgłosiło się do niego wielu oficerów polskich z Drugiego Korpusu Polskiego dowodzonego przez generała Andersa, którzy przekazali mu listy do swoich rodzin, o których nic nie wiedzieli od ponad sześciu lat. Jeden z jego przyjaciół dziennikarzy, kiedy dowiedział się o jego wyjeździe, powiedział: „Czy zacząłeś zajmować się archeologią? Przecież Warszawa jest tylko pustynią gruzów”.
Pasażerom polecono przygotować prowiant na drogę, który składał się z konserw, biszkoptów, sucharów, marmolady i suszonych warzyw. Pociąg-widmo wysłany był bez żadnego rozkładu jazdy, ponieważ tory kolejowe w tym czasie były niepewne.
Po 24 godzinach pociąg dotarł do Bolzano, następnie jechał przez Brenner, Insbruck i Kufstein w Tyrolu, gdzie kończyło się terytorium Austrii. Pociąg przejechał bawarski Rosenheim, potem Monachium, a następnie Landshut. Miasto było prawie puste. Na wystawach kilku sklepików widoczny był chleb sprzedawany na kartki, marmolada i pudełka zapałek. Dookoła stacji kolejowej stały grupy Polaków, którzy zamierzali wrócić do Polski, zagubieni Niemcy, Żydzi, którzy chcieli emigrować do Palestyny i Włosi, którzy nie wiedzieli, co ze sobą zrobić.
Pociąg podążał przez Furth do Pilzna w zachodniej Czechosłowacji. Tutaj podróżni mieli więcej czasu i poszli na główny plac miasta. Stały tam stragany z wielkimi, dymiącymi garami, w których gotowano kiełbasy. Sprzedawano je za tzw. listek, czyli bon konsumpcyjny, czego podróżni nie mieli. Następny odcinek podróży przebiegał przez Pragę do Zebrzydowic.
Podróżni udali się do miasta. Ku ich zaskoczeniu z łatwością udało im się kupić świeżo upieczony chleb, szynkę, kiełbasy i gorącą herbatę.
Po śniadaniu pociąg ruszył do Katowic. Podróżnym dano czas na wyjście do miasta. Ludzie na ulicach byli biednie ubrani. Niektórzy nieśli pod pachą choinki. W małym sklepiku Valcini zobaczył na wystawie cukierki, tabliczki czekolady, świecidełka choinkowe i cytrusy w cenie 260 zł za sztukę. Dziennikarz sprzedał kilka pomarańczy za niższą cenę zadowolonej ekspedientce, aby zdobyć trochę polskich pieniędzy na żywność. Półtorej pomarańczy wystarczyło na opłacenie posiłku i kilka wódek w pobliskiej restauracji.
W Zebrzydowicach wagon dyplomatyczny przyczepiono do pociągu osobowego, który nocą dojechał do Warszawy. Podróż trwała siedem dni.
W pierwszym momencie podróżni myśleli, że pociąg zatrzymał się w szczerym polu. Przed nimi rozpościerała się płaska przestrzeń pokryta śliską warstwą błota. O świcie czekali, że na horyzoncie ukażą się zarysy domów — na próżno. Jadąc taksówką do Hotelu Polonia Valcini starał się dostrzec jakiekolwiek zabudowania przypominające Warszawę, jaką opuścił przed powstaniem. Widok przypominał gigantyczny surrealistyczny obraz. Uporczywie w jego myślach powracało zdanie, że Warszawa już nie istnieje.
W innych stolicach Europy liczono zburzone domy, w Warszawie liczono domy, które ocalały. Kiedy 17 stycznia oddziały radzieckie weszły do Warszawy przywitała ich cisza martwego miasta. Wstrząsnęło to nawet żołnierzami, którzy walczyli pod Stalingradem.
Hotel Polonia był jedynym nadających się do zamieszkania budynkiem i dlatego umieszczono w nim ambasady i dziennikarzy przybywających z obcych krajów. Niektóre pokoje były uszkodzone, ściany pokojów miały ślady dziur od pocisków, ale hotel ten był jedynym dużym hotelem z niewielu budynków ocalałych w Warszawie.
Małżeństwo Valcini otrzymało pokój nr 345 na trzecim piętrze z łazienką w korytarzu. Lustro w pokoju było stłuczone, a pośrodku widoczny był otwór po kuli. W czasie wojny hotel ten był używany przez żołnierzy Wermachtu.
W hotelu Polonia mieszkali dyplomaci, wysocy urzędnicy UNRRA, pracownicy Międzynarodowego Czerwonego Krzyża i rozmaite delegacje z różnych krajów. Wszyscy dysponowali własnymi samochodami, szoferami, urzędnikami i sekretarkami. Wszyscy nosili mundury, aby być łatwo rozpoznawalnymi dla polskiej milicji.
Rodzina Valcini przyjechała do Warszawy w wigilijny ranek. Zgodnie ze starym zwyczajem polskim o godzinie osiemnastej obsługa hotelu przestała pracować, co było dużym utrudnieniem dla gości Polonii. To była pierwsza Wigilia wolnej Warszawy i w różnych miejscach zbudowano prowizoryczne kapliczki, gdzie wierni się modlili. Ubogie krzyże były widoczne na wszystkich rogach ulic, na skrzyżowaniach nieistniejących dróg, na zburzonych placach i zrównanych z ziemią podwórzach. W nielicznych wnętrzach ocalałych domów widać było światełka choinek.
Dziennikarz nie mógł uwierzyć, że widzi tę samą Warszawę, którą pamiętał z bogactwa jej domów, elegancji kobiet i odważnej młodzieży, która poświęcała się dla Ojczyzny.
Nastrój ludzi w zniszczonej stolicy nieistniejącego miasta był ponury. Wyczuwało się nienawiść, żal, sprzeczności, dezorientację i brak poczucia bezpieczeństwa. Życzenia „Wesołych Świąt” brzmiały bardziej jak skarga wypowiadana szeptem. Ludzie się wciąż poszukiwali. Radio nadawało nieustannie rozpaczliwe apele o udzielenie informacji.
Następnego dnia w czasie spaceru zobaczył kikuty budynków wyznaczających ulicę Marszałkowską, Aleje Ujazdowskie i gigantyczny kadłub stacji kolejowej, który groził zawaleniem.
W pobliżu Hotelu Polonia znajdowały się dwie jadłodajnie. Jedna z nich prowadziła kuchnię domową i prowadzona była przez damy z towarzystwa z dawnej burżuazji. Jedna nazywała się „Kongo” a druga „Canaletto”. W „Kongo” Valcini sprzedał swój pozostały niewielki zasób pomarańczy właścicielowi lokalu, którego dobrze znał przed wojną, a który był wówczas dyrektorem banku przy ulicy Moniuszki.
Niektórym dyplomatom nie odpowiadało menu Hotelu Polonia i zaczęli sami przyrządzać posiłki w swoich pokojach na kuchenkach elektrycznych lub spirytusowych. Pewnego dnia minister Holandii, udając się na wizytę oficjalną na drugie piętro do kolegi z Ambasady Rumunii, zatrzymał się, gdy poczuł przyjemny zapach gotowanego jedzenia. Jego sekretarz, który mu towarzyszył, powiedział: „Kotlety cielęce z pieczonymi ziemniakami, panie ministrze.” „Tak, to przyjemny zapach” - odpowiedział szef misji.
Przedstawicielstwo Wielkiej Brytanii zajmowało całe czwarte piętro. Wcześnie rano jego młodzi dyplomaci wbiegali po schodach i zajmowali łazienkę. Inni musieli długo czekać i na korytarzach można było podziwiać ambasadorów w kapciach, z ręcznikami i mydełkiem w mocno zaciśniętej dłoni, jak mijali innych szefów misji wymieniając ceremonialne ukłony.
Czasami zdarzały się nieporozumienia. Pewna ambasada przesłała Ministerstwu Spraw Zagranicznych oficjalne pismo, w którym informowała, „… że dane ministerstwo zmuszone jest wystosować notę protestacyjną do sąsiadującej z nim Ambasady Bułgarii, ponieważ personel jej przez całą noc wesoło się bawił, improwizując śpiewy chóralne oraz granie na harmonii, czym zakłócał sen ambasadora i jego małżonki. Protesty fizyczne polegające na uderzeniach pięścią w ścianę dzielącą oba kraje nie przyniosły spodziewanego efektu. Wyszedłszy o godzinie 3 nad ranem ze swej eksterytorialnej strefy i zbliżywszy się do strefy Ambasady Bułgarii mieszczącej się w pokoju 240 na trzecim piętrze ambasador zapukał do drzwi, chcąc wyrazić swoje niezadowolenie. Drzwi otworzyła młoda kobieta skąpo ubrana, prawdopodobnie narodowości polskiej, kilkakrotnie usiłowała go pocałować i zmusić do picia wódki, której nawiasem mówiąc przedstawiciel danej republiki nie lubi. Personel ambasady Bułgarii w żadnym stopniu nie zważa na słuszne protesty sąsiada i aby uniknąć w przyszłości tego rodzaju zajść, prosi Ministerstwo Spraw Zagranicznych o pełnienie funkcji mediatora, aby nie zakłócać w gościnnej Polsce dobrych stosunków między daną republiką a Bułgarią, a w konsekwencji pokoju na świecie”.
Valcini często spacerował po Warszawie. Czasami wydawało mu się, że miasto kipi euforią, że kobiety na ulicach wyglądają pięknie i elegancko, że mężczyźni są śmiali i wszyscy są radośni. Innego dnia widział straszne ruiny oraz ludzi ogarniętych smutkiem i bólem. Ludzie byli drażliwi i łatwo wybuchali gniewem. Dumne warszawskie kobiety patrzyły z zazdrością na Amerykanki i Angielki, które znajdowały się w uprzywilejowanej sytuacji.
Wielu Polaków uciekało do innych krajów. Wbrew pozorom normalnej stabilizacji powojenny chaos w Polsce trwał. Wojna skończyła się dopiero kilka miesięcy wcześniej. Warszawa, szczególnie nocą, nie była bezpieczna. Mieszkańcy nadal walczyli o życie. Handel kwitł na ulicach, gdzie skupowano złoto, sprzedawano dolary, kupony materiału, papierosy amerykańskie i angielskie. Sprzedawcami byli ludzie wszystkich zawodów - intelektualiści, nauczyciele, byli studenci, służące i zwykli przestępcy. Sprzedawano towary, które napływały w paczkach jako dary z zachodu i później trafiały na czarny rynek. Milicja na próżno próbowała to zlikwidować. Ziemie na zachodzie opuszczone przez Niemców przyciągały handlarzy, ale nawet zwykli ludzie jechali tam, aby przywieźć do domu trochę mebli i potrzebnych do życia rzeczy.
Wydawało się, że w takim mieście nie ma warunków do życia. Cudzoziemcy, którzy mieszkali w Hotelu Polonia nie mogli się nadziwić, że Polacy potrafią być czasami tak beztroscy i śmiać się wobec grozy zrujnowanego miasta oraz grobów na ulicach i placach.
A jednak mieszkańcy zaludniali ruiny i zadawali kłam okrutnym przepowiedniom Hitlera. Warszawa się odradzała. Na miejscu dawnych eleganckich ulic wyrastało miasto na poziomie pierwszego piętra. Zburzone budynki przekształcano w sklepy. Najbardziej przedsiębiorczy byli przedstawiciele burżuazji i żony oficerów, którzy pozostali na zachodzie Europy. Ich córki pracowały jako kelnerki, idąc za przykładem aktorek w czasie okupacji, a inne były sprzedawczyniami w pierwszych otwartych sklepach.
Liczba ludności w Warszawie wciąż zwiększała się pomimo trudności ze znalezieniem dachu nad głową. Ze wszystkich zakątków kraju pomimo zakazu władz wracali Warszawiacy do miasta. Nie wiadomo było jeszcze, czy stolicę warto będzie odbudowywać, jednak dekretem rządu postanowiono ją odrodzić. Trudności aprowizacyjne i sanitarne były ogromne. Ciągły napływ ludzi groził sparaliżowaniem życia w mieście. Brakowało funduszy, a dotacje zagraniczne były niewielkie.
W pierwszych miesiącach 1946 roku zaopatrzenie bardzo się pogorszyło i rząd wydał zarządzenie, które zabraniało podawania posiłków mięsnych w restauracjach przez trzy dni w tygodniu: w środy, czwartki i piątki. Wynikało to ze spadku pogłowia bydła i źle funkcjonującego transportu. Czarny rynek jednak szybko tę sytuację pokonał i w prawie każdej restauracji można było dostać danie mięsne przykryte dla niepoznaki liściem kapusty.
Kontrasty zaczęły być coraz bardziej widoczne. Znaczna część mieszkańców żyła w okrutnej nędzy, a jednocześnie rozkwitał luksus w nowych sklepach w parterowych zabudowaniach. Diplomaci zagraniczni dziwili się, że tak wielka ilość różnorodnych towarów znajduje się w sklepach.
Polska przeżywała trudny okres na przełomie 1945 i 1946 roku. Porozumienie w Jałcie umieszczało ją w radzieckiej strefie wpływów, co miało być potwierdzone przez naród poprzez „powszechne, wolne i tajne” głosowanie. Zadaniem dyplomatów amerykańskich i brytyjskich było czuwanie nad prawidłowym przebiegiem głosowania. Rząd w Lublinie przekształcał kraj politycznie i ideologicznie. Obywatele zachodni stali się niewygodnymi osobami, które mogły zaszkodzić oficjalnej propagandzie. W Polsce utworzono pomocniczy organ milicji ORMO. W ciągu dnia na rogach ulic dookoła Hotelu Polonia stali żołnierze radzieccy w opaskach milicji wojskowej, a przez pierś mieli przewieszone pistolety maszynowe. Nikogo nie zaczepiali i starali się być niewidoczni.
Pewnego dnia dyplomaci zobaczyli na każdym piętrze hotelu kobiety, które rzekomo miały udzielać odpowiedzi i spełniać życzenia gości. W rzeczywistości obserwowały one, kto wchodzi i wychodzi z pokojów i robiły notatki. Wyczuwało się napięcie w mieście. Zaprzyjaźniony windziarz w hotelu Polonia powiedział cicho do dziennikarza: „Jak by co, to zaczniemy od nowa. Broni jest dość.”
Kiedy Valcini przybył do Warszawy było tam jedynie sześciu korespondentów zagranicznych: Marshall z Francji, Allen z USA, Anglik Selby, Cang z Manchester Guardian i przedstawiciel Czechosłowacji. Poza tym przebywała tam grupka dziennikarzy, goście rządu i przedstawiciele kilku czasopism: Bloom z Johanesburga, Piniewski z Detroit, Molski -korespondent czasopisma „The Protestant”, Hindus z Madras i Dunka, zagorzała zwolenniczka marksizmu. Z korespondentów najlepiej poinformowany był Amerykanin Allen, zaś wśród dyplomatów był nim ambasador Czechosłowacji Józef Hejret.
W tym czasie w Warszawie znajdował się również pewien dyplomata belgijski wraz ze swoim przyjacielem, który przysłany przez dużą spółkę z Brukseli chciał odzyskać ogromne kapitały zainwestowane przed wojną w Polsce. Wychodził z hotelu rzadko, ale był dziwnie dobrze poinformowany o wszystkim.
Ukazywały się trzy ważne dzienniki: Głos Ludu, Wieczór Warszawy — oba prorządowe oraz gazeta opozycyjna Gazeta Ludowa. Przydział papieru dla tej ostatniej był tak mały, że redakcja apelowała do czytelników, aby po przeczytaniu przekazywali ją innym.
Zagraniczni dyplomaci zadawali sobie pytanie, co stało się z polską arystokrację. Stopniowo informacje o niej zaczęły napływać. Jeden z potomków hrabiego Józefa Tyszkiewicza został zastrzelony przez gestapo w Warszawie. Ostatni potomek rodziny Walewskich, hrabia, zginął w czasie powstania. Przywódca Powstańców Warszawskich Tadeusz Bór-Komorowski był hrabią i został aresztowany przez Niemców. Wybuch wojny zastał Radziwiłłów we wschodniej części Polski. Zostali uwięzieni przez Rosjan i wysłani do Moskwy, jednak Stalin uwolnił ich na skutek interwencji dworu brytyjskiego i domu Sabaudzkiego. Książę Lubomirski i hrabia Przeździecki zajęli ważne stanowiska w dyplomacji Józefa Becka, Ministra Spraw Zagranicznych. Książę Janusz Radziwiłł osobiście interweniował u marszałka Goeringa w sprawie uwolnienia profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. On sam wraz z żoną był aresztowany podczas powstania warszawskiego, ale później wrócił do stolicy. Jego syn Stanisław, mąż siostry Jacqueline Kennedy, oferował mu lata dobrobytu w Ameryce, ale odmówił. Polska szlachta - Radziwiłłowie, Czartoryscy, Lubomirscy, Zamoyscy, Braniccy, Sapiehowie i Sanguszkowie nie mieli już pałaców, setek tysięcy hektarów ziemi i prywatnych wojsk.
Większość przepięknych pałaców w Warszawie została zburzona przez Niemców w czasie powstania warszawskiego. Pałac Radziwiłłów przy ulicy Bielańskiej przekształcono teraz na muzeum Lenina. Ignacy Potocki walczył w szeregach partyzantów w lasach nad Sanem. Po zakończeniu wojny długo nie mógł znaleźć pracy i został kierowcą ciężarówek. Przed wojną uczestniczył w pamiętnym rajdzie na 14 000 km w Afryce. Dopiero dużo później znalazł pracę bardziej odpowiedzialną. Maurycy Potocki po opuszczeniu pałacyku w Jabłonnie wyjechał za granicę do Londynu. Barbara Czartoryska została doktorem biochemii. Arystokratki zajęły się nauczaniem angielskiego i francuskiego w gimnazjach. Pewna hrabina była gazeciarką w korytarzu hotelu Polonia, a jej siostrzeniec Stanisław zatrudniony był tam jako szofer. Włodzimierz Czartoryski pracował jako introligator. Beata Tyszkiewicz została aktorką filmową. Stopniowo polscy arystokraci wtapiali się w skład społeczeństwa polskiego na równi z innymi.
W marcu 1946 roku w Hotelu Polonia postanowiono zorganizować bal na cele dobroczynne Polskiego Czerwonego Krzyża. Komitet Polskich Pań miał nadać wieczorowi międzynarodowy charakter. Korytarze, kawiarnie i restauracje zamieniono w jeden wielki salon. Zorganizowano orkiestrę i bufet. Ze strony dyplomatów dostarczono za darmo pewną ilość butelek znakomitego wina, likieru i klasycznej whiskey, które docierały do Polski pocztą dyplomatyczną. Skrzynie butelek znakomitego wina z tajnych schowków przemytników przewożono do hotelu. Polskich władz rządowych nie zaproszono, aby nie było konieczności stosowania przepisów protokołu dyplomatycznego. Miał to być krok w kierunku normalizacji życia.
Wśród dyplomatów przeważali mężczyźni, wobec czego postanowiono zaprosić do towarzystwa Polki. Wiadomość o balu rozeszła się po mieście. Mieszkańcy próbowali zdobyć zaproszenia, choć rumienili się pytając o cenę. Matki chciały, aby ich córki poznały wyższe sfery. Przyjeżdżały do hotelu chcąc nawiązać rozmowę z dyplomatami. Córki również wbiegały na wyższe piętra i pukały do dowolnych drzwi pokojów, przerywając pracę dyplomatów. Przez drzwi zaglądały piękne, uśmiechnięte dziewczęta i oznajmiały, że przyszły w sprawie balu. Po pięciu latach wyrzeczeń chciały się znaleźć w tym bajecznym świecie, choćby na krótki czas.
Na zebraniu szefów misji dyplomatycznych zadecydowano, że panowie nie wystąpią w smokingach, aby nie zakłopotać polskich gości, lecz w ciemnych garniturach. Paniom natomiast polecono, aby nie wkładały drogich sukni, których nie mogły mieć Polki.
Bal rozpoczął się punktualnie i orkiestra zagrała modne utwory - tanga, walce i fokstroty.
Cudzoziemki z zainteresowanym obserwowały Polki. Z ogromnym zdziwieniem ujrzały kobiety, które wyszły ze zburzonych domów, elegancko i z wielkim gustem ubrane. Wyglądały jak księżniczki przebudzone ze snu. Wystąpiły w jedwabnych pantofelkach po uprzednim oddaniu swoich butów w szatni. W niezwykły sposób pokonały trudności znalezienia dobrych materiałów. Uszyły suknie z aksamitu, koronki i jedwabiu i przyozdobiły je kolorowymi koralami. Na widok takiej elegancji żony dyplomatów ze złością patrzyły w stronę mężów, którzy nakazali im ubrać się skromnie. Jedna cudzoziemka pobiegła do swojego pokoju i po chwili zeszła w eleganckiej sukni wieczorowej. Pełni zdumienia zagraniczni goście podziwiali zapał, z jakim tańczyli Polacy, kiedy orkiestra zagrała mazurki, oberki, krakowiaki i tradycyjne polonezy.
Po tańcach podano gorący, smaczny bigos jako niespodziankę.
Podczas ostatnich szalonych nocy w restauracji „Adria” przed wojną grano słynny utwór lambeth-walk I ten utwór orkiestra zagrała na pożegnanie.
Niektórzy dyplomaci dyskretnie zaczęli odwiedzać sklepy ze starociami. Były to resztki znalezione cudem pod zburzonymi domami arystokratów. Ludzie pozbywali się tych rzeczy, aby zakupić żywność. W hotelu pojawili się ludzie, którzy handlowali towarami atrakcyjnymi dla cudzoziemców. Pewna delegacja przebywająca krótko w Warszawie przy wylocie małym samolotem miała kłopoty ze startem, ponieważ samolot był przeciążony srebrnymi antykami.
Każdego dnia wjeżdżały do Warszawy długie rzędy ciężarówek i wiejskich wozów przywożących nowych mieszkańców. W tym czasie miasto liczyło ponad 400 000 osób.
Stolica wiosną wydawała się czystsza i porządniejsza. Z wielkim poświęceniem Warszawiacy odgruzowywali miasto. Arterie zostały oczyszczone z gruzów, a krzyże usunięte z ulic. Ludzie odwiedzali się wśród ruin, a za szybami sklepów widoczne były kwiaty. Dziewczęta i chłopcy znowu zaczęli z zainteresowaniem patrzeć sobie w oczy. Teatry i teatrzyki skupiały poetów, pisarzy i śpiewaków. Kabarety literackie zaczęły działać.
17 stycznia otwarto ponownie Teatr Polski wystawiając dramat Juliusza Słowackiego „Lilla Weneda”. Odbyła się inauguracja otwarcia odbudowanego Muzeum Narodowego. Przy wejściu na marmurowych schodach ułożono hitlerowskie flagi, aby zwiedzający deptali je wchodząc.
Dyplomaci, którym kończył się pobyt w Polsce i którzy na początku nie wyobrażali sobie życia w kraju, gdzie trzeba było wciąż uważać, aby nie potknąć się o kamień zburzonego domu, nagle stawali się smutni. Przyzwyczaili się do trudności, które musieli pokonywać każdego dnia. Byli wzruszeni burzliwymi losami Warszawy. Widzieli mozolną pracę Warszawiaków, którą wykonywali w milczeniu przy odbudowie miasta. Przysłano ich tutaj, aby donosili swoim krajom o polityce i nastrojach wśród ludności, ale nie mogli oprzeć się urokowi Polaków. Kilku z nich wracało do swoich krajów z żonami Polkami. Czy były to te, które z uśmiechniętą twarzą pukały do ich drzwi i oznajmiały, że przyszły w sprawie balu, tego nie wiadomo.
Między przedstawicielami wschodu i zachodu w Hotelu Polonia zadzierzgnęły się przyjazne stosunki. Pożegnalne bankiety były okazją do serdecznych spotkań. Stopniowo ilość dyplomatów i dziennikarzy w hotelu zaczęła maleć. Wracali do swoich krajów. Nowoprzybyli młodzi urzędnicy nie orientowali się zupełnie w sytuacji Polski. Przywieźli ze sobą przedwojenne bedekery I na ich podstawie poszukiwali ulic i zabytków. Pytali Ministerstwo Spraw Zagranicznych, kiedy rozpoczną się polowania na głuszca, rysia, dzika białego zająca i wilki. Coraz więcej placówek dyplomatycznych przenosiło się do innych budynków w Warszawie. Valcini z żoną również w tym czasie opuścili stolicę. Jak napisał później, czuł się, jak zdrajca.
Tej wiosny 1947 roku w Warszawie pojawiły się przedziwne ptaki, niewidziane tam nigdy wcześniej. Mieszkańcy z niedowierzaniem patrzyli na nie. Miały szarawy kolor piór, długie ogony i dosyć duże dzioby, ale nie przypominały ptaków drapieżnych. Przelatując z drzewa na drzewo pokazywały szeroko rozpięte skrzydła. Zawezwani ornitolodzy nie potrafili odpowiedzieć, do jakiego gatunku one należą. Później ptaki te w tajemniczy sposób znikły i nigdy się już nie pojawiły.
Mieszkańcy mówili potem, że były to ptaki błotne, które przelatując widziały z góry Warszawę jako rozległe bagno...
Hotel Polonia Palace to zabytkowy, czterogwiazdkowy hotel otwarty w 1913 roku, położony w samym sercu Warszawy przy Alejach Jerozolimskich. Jest drugim najstarszym hotelem w stolicy, po Hotelu Bristol. Wraz z sąsiednim Hotelem Metropol i Hotelem MDM zarządza nim Grupa Hotelowa Syrena. Został uznany za pomnik architektury historii i kultury Polski 1 lipca 1965 roku.