Wywiad z Markiem Boberem, wieloletnim redaktorem naczelnym „Kuriera Chicago”.
Waldemar Biniecki: Byłeś redaktorem naczelnym kilku gazet w USA, m.in. „Polskiej Gazety”, „Dziennika Chicagowskiego” czy „Kuriera Chicago”. Twój głos będzie długo pamiętany z Radia Polonii 2000, a wizerunek poważnego i znającego temat profesjonalisty będzie również pamiętany chociażby z internetowej telewizji PNN24TV w Chicago. Kim jest Marek Bober? Przybliż nam swoją osobę.
Marek Bober: W Ameryce znalazłem się latem 1986, a jesienią 1987 zatrudniono mnie w największej wtedy gazecie polonijnej, nowojorskim „Nowym Dzienniku”. Niewiele o niej wiedziałem, poza tym, że była na rynku niemalże monopolistą. Zostałem szefem działu polskiego i polonijnego, co w praktyce oznaczało, że w pojedynkę musiałem zapełnić trzy strony. Wielka w zatrudnieniu mnie jest zasługa ówczesnej „managing editor”, ś.p. Małgorzaty Ćwiklińskiej-Terentiew, późniejszej redaktor naczelnej i właścicielki „Gwiazdy Polarnej”. Postać to kontrowersyjna, ale na pewno niebanalna i bardzo zdolna. To ona stworzyła mi szansę i niech jej ziemia będzie lekką.
Byłem młody (24 lata), raczej niedoświadczony, ale nieźle przygotowany i sobie radziłem. Choć płacili mało, trzeba było się cieszyć. Jeszcze niedawno widziałeś krwawe starcia z ZOMO na ulicach Nowej Huty i śmierć Bogdana Włosika — a teraz pracujesz w samym środku Manhattanu, poznajesz ważnych ludzi i możesz coś zrobić dla Polski. Rozmawiasz z Budką Suflera i Jackiem Fedorowiczem. Rozmawiasz z Kornelem Morawieckim i państwem Gwiazdami. Poznajesz zacnych ludzi wcześniejszej emigracji, choćby aktywnych w Instytucie Piłsudskiego ministra Wacława Jędrzejewicza, czy Stanisława Jordanowskiego. A przy okazji możesz, co nie każdemu jest dane, napić się wódki z legendarną Ewą Czyżewską, lub Agnieszką Osiecką albo Markiem Nowakowskim.
Ale to nie był jedynie czas przyjemności. To był także czas polityki i to poważnej. Tak duża gazeta i w tak prestiżowym miejscu była instytucją samą w sobie. To tutaj trafiali ważni ludzie, tutaj nadsyłali materiały najlepsi publicyści i tutaj pisało się znaczące artykuły. Polska była pod czerwoną dyktaturą z niepewną przyszłością. Walczyło się o nią. Miałem opinię radykała. Sympatyzowałem z Konfederacją Polski Niepodległej, Polską Partią Niepodległościową czy Solidarnością Walczącą. Tuż przed „okrągłym stołem” chciano mnie przenieść do działu depesz. Widocznie uznano, że będę podważał „kompromis” w Polsce, co było nie po myśli właścicieli gazety. Odbyły się już rozmowy w Magdalence, szykował się „okrągły stół”. Odszedłem, choć pewnie dzisiaj byłbym mniej honorowy. Po prostu wycięto mnie, na moje miejsce czekał były członek PZPR.
Zaczęliśmy niedługo z grupą znajomych wydawać dwutygodnik „Polska Gazeta”. Szefem firmy został płk Marian Gołębiewski, cichociemny, skazany w pierwszym po wojnie publicznym procesie WiN-u na karę śmierci. Pomagał Marek Ruszczyński, szef amerykańskiego biura KPN. Wydaliśmy tylko 13 numerów, popełniliśmy błędy organizacyjne, ale pismo odegrało dobrą rolę w przełomowym dla Polski 1989 r. Byliśmy sceptyczni co do porozumień części opozycji z komunistami. Tęsknię trochę za Nowym Jorkiem, choć to chyba tęsknota bardziej za młodością.
„Nowy Dziennik” miał swoich przeciwników, szczególnie wśród „radykalniejszej” Polonii, za zbyt ugodowe podchodzenie do spraw polskich. Był z drugiej strony na pewno gazetą spenetrowaną przez PRL-owską agenturę, co nie dziwi, bo był gazetą opiniotwórczą. Zresztą, choć napisano o nim wiele opracowań, także o redaktorze naczelnym Bolesławie Wierzbiańskim, to szerszej publiczności prawda nie jest nadal znana. Inne były niż się przedstawia, początki gazety – inne, bo nie należy wszelkich zasług przypisywać Wierzbiańskiemu. Pomija się związki z agenturą PRL-owską. Dzisiaj już wiadomo, że jeden z właścicieli, Bolesław Łaszewski, był tajnym współpracownikiem SB. Trzeba byłoby się przyjrzeć takim postaciom, jak Romuald Dymski czy Jerry Włodarczyk. A i kontakty samego Wierzbiańskiego z PRL-owskim wywiadem byłyby wdzięcznym tematem.
W. B.: A jak to się stało, że trafiłeś do Chicago?
M. B.: Z końcem 1989 r. pojawiła się informacja, że znany w Chicago wydawca, właściciel popularnego tygodnika „Relax”, Michał Kuchejda, poszukuje ludzi, gdyż chce stworzyć gazetę codzienną. Przyleciałem pod koniec stycznia 1990 r. Gazeta, „Dziennik Chicagowski”, już wychodziła – jakoś dziwnie, bo trzy razy w tygodniu, miała zaledwie kilka stron. Było już sześć numerów. Miałem się przez miesiąc przyglądać i trochę pomagać. Ale po tygodniu, może dwóch musiałem już nią zarządzać. Nie byłem wcale przekonany do pozostania w Chicago. Nikogo tutaj nie znałem. Ostatecznie przed powrotem do Nowego Jorku dogadałem się z wydawcą, otrzymałem pieniądze i swobodę w stworzeniu redakcji. Gazeta szybko wybiła się na czoło, była na tamte czasy nowoczesna, zaczęła wychodzić pięć razy w tygodniu, zwiększyła objętość – na weekend miała 64 strony, raz zrobiliśmy aż 100 stron. I miała przede wszystkim dobrych publicystów. Kilku do dzisiaj pisze, choć jakoś się nie przyznają, gdzie debiutowali. Z materiałów „Dziennika Chicagowskiego” zrobiliśmy tygodnik, „Gazetę Polską”, która z powodzeniem rozchodziła się poza Chicago, głównie w Detroit, i w prenumeracie. To były dobre czasy. Po pięciu latach, jak to się mówi, formuła współpracy się wyczerpała i odszedłem. Być może niepotrzebnie, ale do tego nie ma co wracać.
W. B.: I zaczął się „Kurier Chicago”…
M. B.: Nie od razu. Wydałem, razem z Jackiem Kawczyńskim, wielkim patriotą z Chicago, cztery numery dwutygodnika „Emigrant”. Z różnych względów pomysł się rozleciał, a szkoda, bo to pismo miało szanse powodzenia. W styczniu 1997 r. pojawił się „Kurier Codzienny”, którego właścicielem był Adam Ocytko, prezes Związku Klubów Polskich. Do gazety trafiłem w maju, a już 4 lipca zostałem redaktorem naczelnym. Wymagała ona wielu zmian, przede wszystkim należało zrezygnować z popołudniówki, bo to był pomysł zły w tym kraju. Dodałem sporo stron, stworzyłem ciekawy zespół. Wyszliśmy szybko na pierwsze miejsce, jeśli chodzi o gazety codzienne. Dobra passa trwała kilkanaście lat. W 2008-2009 r., kiedy zaczął się kryzys bankowy i pożyczkowy, na rynku zrobiło się nieciekawie. Internet też robił swoje. Wielu Polaków wracało do Polski, czy też do pracy w Unii Europejskiej. Ubyło czytelników, mniej było biznesów z ogłoszeniami. Przeszliśmy na tygodnik, już jako „Kurier Chicago”. I znowu byliśmy na czele kilkanaście lat. W sumie gazeta istniała 25 lat. To dużo. Adam Ocytko zmarł w 2022 r. Skończyła się pewna ważna dla Polonii w Chicago epoka. „Kurier” był gazetą odważną, nie bał się trudnych tematów. Jest wielu ludzi mówiących, że jej brakuje.
W. B.: Pamiętam nasze rozmowy z wydawcą „Kuriera Chicago”, twórcą mediów polonijnych, inicjatorem wielu wydarzeń politycznych i społecznych w Chicago, byłym prezesem Związku Klubów Polskich Adamem Ocytko i Tobą. Byłem wtedy początkującym dziennikarzem publikującym też w „Kurierze Chicago”. Czy ktoś uhonorował Pana Adama?
M. B.: Nie licząc okolicznościowych przemówień w domu pogrzebowym i podczas mszy – nie za bardzo. Na mszy pogrzebowej Pani konsul odczytała list z kancelarii prezydenta, ale podpisany przez ministra Adama Kwiatkowskiego, obecnego ambasadora w Watykanie. Było to o tyle znamienne, że obaj nie przepadali za sobą. Żadnego odznaczenia pośmiertnego nie było. Adam Ocytko zasłużył na nie jak najbardziej, nawet na odznaczenie wysokiej rangi. Był nie tylko prezesem Związku Klubów Polskich, z którego uczynił naprawdę silną organizację. Uratował Paradę 3 Maja, którą w 1991 r. prezes Edward Moskal zlikwidował dokładnie po 100 latach organizowania przez Związek Narodowy Polski. Był nie tylko właścicielem silnej gazety i popularnego programu radiowego. Był przede wszystkim dobrym człowiekiem, który bezinteresownie pomógł wielu ludziom w Polsce i Ameryce. Ta działalność pomocowa, charytatywna była naprawdę duża. I był uczciwą osobą.
W. B.: Historia polskiego dziennikarstwa i działalność polskiej emigracji za granicą ma swoją olbrzymią tradycję. W Stanach Zjednoczonych można śmiało twierdzić, że początek polskiej prasie codziennej dał „Kurier Polski “, który zaczął wychodzić w połowie 1888 r. Był on dziennikiem i z tego względu przede wszystkim zasługuje na szczególną uwagę. W 1935 roku, według Konsula Generalnego RP w Chicago, dr. Wacława Gawrońskiego, Polonia w USA liczyła około 4 mln i posiadała bardzo ukształtowane elity, w tym 250 dziennikarzy i 90 czasopism. Początek eksplozji polskich wydawnictw w USA dały lata 1887-1888, od którego to czasu zaczęły ukazywać się takie pisma, jak: pierwsze czasopismo w języku polskim pt. „Echo z Polski” w Nowym Jorku (1863), „Orzeł Polski” (1870), „Kuryer Polski” w Milwaukee, „Dziennik Chicagowski” , „Gazeta Polska” w Chicago (1873), „Gazeta Polska Katolicka” w Detroit (1873), „Zgoda” (1881), „Polak w Ameryce” w Buffalo (1888), „Kurier” w Bostonie, „Wiara i Ojczyzna” (1891), „Wiadomości Codzienne” w Cleveland, „Naród Polski” w Filadelfii (1896), „Dziennik Związkowy” w Chicago (1908), „Robotnik Polski” w Nowym Jorku (1908), „Dziennik Polski” w Detroit, „Gwiazda Polarna” w Stevens Point. W początku XX w. nakład licznych pism reprezentujących wszystkie polityczne i społeczne nurty Polonii wynosił 200 tys. egzemplarzy. „Kultura” jest to niedościgniony nawet dzisiaj polski emigracyjny miesięcznik wydawany w latach 1947–2000, początkowo w Rzymie, od 1948 w Paryżu przez Instytut Literacki, stanowiący centrum kulturalno-polityczne dla emigracji polskiej po II wojnie. Takie nazwiska, jak: Jerzy Giedroyć, Józef Mackiewicz, Jan Nowak Jeziorański pozostaną w polskiej historii jako niedoścignione wzory polskiej myśli emigracyjnej i emigracyjnej publicystyki. Jak chciałbyś to skomentować?
M. B.: Zostawmy historię bardzo dawną. Nie dożyjemy już czasów, kiedy w prasie emigracyjnej czy polonijnej zacznie się pojawiać np. eseistyka na poziomie Kazimierza Wierzyńskiego. Ostatnia duża fala polskiej emigracji, czyli ta z lat 80., przyniosła ożywienie polonijnych mediów. Nie zapominajmy, że w Chicago, to także radio – medium, które w żadnym innym ośrodku polonijnym nie rozwinęło się na dużą skalę. Jakieś 20 lat temu Indiana University przeprowadził, z pełną metodologią, badania wśród Polonii w Chicago i – o dziwo, bo to już czasy internetu – właśnie prasa znalazła się na pierwszym miejscu jako źródło pozyskiwania informacji. Ale wtedy w Chicago były – obojętnie jakiej jakości – trzy polonijne gazety i kilka tygodników. Nowa emigracja weszła w media i je tworzyła. Było wśród tych ludzi wielu takich, którzy nic nie potrafili w życiu robić, tym bardziej dziennikarstwa. Było wielu kombinatorów czy wręcz agentów SB (do dzisiaj jeszcze są!). Ale było też sporo dobrych ludzi. W prasie była jakaś selekcja, w radiu już nie – tutaj każdy mógł gadać, nawet bez sensu. Nowy Jork też miał wtedy kilka tygodników, które w zasadzie szybko zniknęły.
Polonia miała szczęście w nieszczęściu, że w czasie wojny i po niej, wraz z emigracją żołnierską, dotarła wyjątkowo utalentowania grupa pisarzy, poetów, dziennikarzy i publicystów. Ich wpływ był widoczny jeszcze na początku XXI w. Lata zimnej wojny i później stanu wojennego w PRL, to przede wszystkim publicystyka w Radiu Wolna Europa i Głosie Ameryki. Miał dobrą, czasami kontrowersyjną, publicystykę „Nowy Dziennik”, głównie w dodatku „Przegląd Polski”. To także publicystyka po angielsku w ich dodatku „New Horizon”, także w wydawanym w Nowym Jorku przez Irenę Lasotę miesięczniku „Uncaptive Minds”, w którym i mnie drukowano. Pisał wtedy przecież po angielsku sam Leopold Tyrmand. Miał swoje dobre momenty tygodnik „Gwiazda Polarna”. Wychodziła ponadto publicystyka z różnych organizacji i środowisk politycznych. Przecież miesięcznik ruchu POMOST był przepełniony dobrymi tekstami. Ciekawe teksty, w tym analizy, powstawały w Północno-Amerykańskiego Studium Spraw Polskich z Jerzym Lerskim na czele. Ważne, że przynajmniej część tej publicystyki docierała do Polski. Pod koniec lat 80. z dobrymi tekstami politycznymi dołączył – wbrew nazwie – tygodnik „Relax”. Później pojawił się „Dziennik Chicagowski”, który na początku bił publicystyką wszystkich. Nie zapominajmy o znakomitym miesięczniku, wydawanym chałupniczo, bo pisanym na maszynie, kopiowanym i spinanym – „Listy do Polaków” Czesława Maliszewskiego z Connecticut. Pisywał ambasador Zdzisław Rurarz, pisywał śp. legendarny działacz śląskiej „Solidarności” i osiadły na emigracji – Andrzej Rozpłochowski. Nazwiska i tytuły można mnożyć, ale to zadanie dla historyków i archiwistów.
Było co czytać, nie było czego się wstydzić. Były polemiki, spory i kłótnie. Ale był przede wszystkim wysoki poziom. Były także prowokacje publicystyczne PRL-owskiej agentury. Tego teraz nie mamy, bo jakieś szczątkowe publikacje, nawet na poziomie, nie zmienią jednej rzeczy: czasy wielkiej i dobrej, i na dużą skalę, publicystyki emigracyjnej się skończyły.
W. B.: Rok 1989, potem rozwój internetu i wpływ mediów polskich zawłaszczający przekaz przyczynia się, moim zdaniem, do upadku polskich mediów za granicą. Przekaz dzisiejszych mediów emigracyjnych skupia się na relacjonowaniu wydarzeń z danego miasta lub okręgu, na którym dane medium posiada subskrybentów. Podobną politykę prowadzą organizacje polonijne, które kierują swój przekaz tylko do członków swoich organizacji. Rolę dziennikarzy pełnią czasami pełne energii kosmetyczki, chemicznie podnieceni DJe. Warto zauważyć, że emigracyjna publicystyka jest w stanie zaniku a krajowe media są całkowicie niezainteresowane losami polskiej emigracji. Tworzenie jakiejś intelektualnej myśli wśród elit polonijnych jest praktycznie równe zeru. Liczą się raczej uśmiechnięte selfie. Narracja medialna płynąca do niedawna z Warszawy ma w tym aspekcie swój wyraźny udział, ponieważ media warszawskie, moim zdaniem, były zbyt mocno wplecione w partyjną politykę informacyjną „dobrej zmiany”. Co sądzisz na ten temat?
M. B.: Niedawno w jednym z najważniejszych portali w Polsce był reportaż jakiejś głupiutkiej panienki, która napisała, że w Chicago mieszka dwa miliony Polaków. Taką wiedzę przekazuje się nad Wisłą… Historie o Polakach wegetujących na Jackowie czy Greenpoincie, o „chicagowskich małżeństwach”, to już historia. Tak samo historią jest pisanie o wielkich karierach Polaków w USA. Z kolei pisanie o sile politycznej 10-milionowej Polonii amerykańskiej jest bez sensu, bo każdy wie, że jesteśmy w tym kraju politycznym zerem. W Warszawie już dawno uznano, że do prowadzenia polityki z Waszyngtonem Polonia nie jest potrzebna i jest w tym dużo racji. Jedynym ciekawym wątkiem są tutaj tzw. pieniądze na Polonię, bo kwestia ich wydawania i wzbogacania się na tym wielu osób, przy wykonaniu szczegółowej analizy, byłaby porażająca.
Polonia i emigracja polska stała się tworem na jakim zależało… komunistom. Stało się to samoczynnie i już bez udziału agentury. Zniknęła z przyczyn naturalnych emigracja żołnierska, aktywna politycznie. Kończy się czas politycznie zaangażowanej emigracji solidarnościowej. Przy braku liderów, miałkości organizacji i braku wizji staliśmy się skansenem. Staliśmy się „cepeliadą”, której wystarczą pikniki, msze święte, jakiś koncert z Polski, jakiś bankiet dla samych swoich i od czasu do czasu zbiórka pieniędzy, najczęściej na chore dzieci, bo to temat „biorący za serce”. Cała sfera pozycji politycznej i politycznej roli w tym kraju została oddana bez walki. No, ale skoro ta „nowa” Polonia tak chce, to trudno. Dlatego dzisiaj w polonijnym radio w Chicago mamy durne dyskusje typu: placki ziemniaczane należy jeść z cukrem czy ze śmietaną? Życie Polonii najzwyczajniej skretyniało, a przyczynili się do tego tzw. liderzy i tzw. dziennikarze. Jest takie zdjęcie, zrobione całkiem poważnie kilka lat temu, jak prezes Kongresu Polonii Amerykańskiej, Frank Spula, stoi przy ulicy Cicero, gdzie mieści się siedziba Związku Narodowego Polskiego i rozdaje pączki kierowcom. Mieliśmy „Fat Tuesday”, to prawda, ale jeżeli do tego sprowadza się rola prezesa KPA, to przecież to jest.... może i komiczne, ale też straszne.
Media polonijne zanikają, bo są po prostu słabe. Przez ponad 30 lat pracowałem na wolnym rynku i każde medium polonijne jest w stanie zarobić, jeśli tylko będzie uczciwe i dobre. Z tego da się żyć i to przyzwoicie. Prasa z Polski nie jest wielkim zagrożeniem dla mediów polonijnych, internet i TV już tak.
Nieszczęściem było wejście w ostatnim 20-leciu do polonijnych mediów ludzi nieprzygotowanych, często po prostu głupich, bez selekcji. Tacy zawsze byli, ale teraz przybrało to większą skalę. Kiedy do polonijnego radia trafiali „dziennikarze” na zasadzie brokerskiej, to znaczy, że każdy mógł sobie kupić czas i gadać do mikrofonu, to nie znaczyło, że będzie to dobry program. Proszę, mi wierzyć, może każdy góral potrafi napić się gorzały, ale nie każdy powinien trafiać do radia. I wbrew pozorom wcale nie chodzi mi o górali, a w ogóle o ludzi, którzy pomylili zajęcie.
W.B.: Czy media polonijne mają, Twoim zdaniem, jeszcze jakąś rolę do odegrania? Chociażby w przededniu zbliżających się najważniejszych wyborów na świecie?
M. B.: Rola mediów się nie zmieniła i jakieś zawsze będą. Ale nie oszukujmy się, obecne media polonijne w amerykańskiej polityce, nawet tej lokalnej, nie mają żadnego znaczenia. Kiedy na początku 1991 r. „Dziennik Chicagowski”, jako pierwszy na świecie, publikował dokumenty z teczki tajnego współpracownika Służby Bezpieczeństwa o pseudonimie „Bolek”, to była głośna sprawa nie tylko w Polsce i wśród Polonii – to wzbudziło zainteresowanie największych mediów i ośrodków międzynarodowych. To była duża i gruba sprawa. Kiedy w lipcu 1997 r. „Kurier Chicago” wysyłał swoich ludzi do Białego Domu, aby skorzystać z zaproszenia prezydenta Billa Clintona, to wiedzieliśmy o czym gadać przed wstąpieniem Polski do NATO i jakie powinny być warunki. Clinton przyrzekł nam wtedy, że z władzami Polski poruszy sprawę pułkownika Ryszarda Kuklińskiego i musi być ona pozytywnie załatwiona. Dzisiejsze media polonijne mogą sobie co najwyżej koło Białego Domu pochodzić. Ale to nie dziwi, mimo wszystko, bo są marne.
Jeśli menadżerem stacji radiowej zostaje człowiek, który na co dzień zajmuje się naprawą telefonów komórkowych, to jak ma być dobrze? Jeśli menadżerem gazety codziennej zostaje człowiek, który zajmował się sprzedażą kart telefonicznych, to czego można się spodziewać? Pal licho, że menadżerem – chce być dziennikarzem. Ostatnio przeprowadzał wywiad z panią, która reprezentowała organizację o 150-letniej historii. Ta pani jest w tej organizacji sekretarzem i skarbnikiem. I zaczął rozmowę, ów dziennikarz od kart telefonicznych, od zadania inspirującego pytania: a czym zajmuje się skarbnik i sekretarz? A czym ma się zajmować? Albo w radio pani zadaje nowemu konsulowi generalnemu pytanie jaka jest jego ulubiona potrawa wigilijna. A kogo to obchodzi? To tylko świadczy z jakimi ludźmi mamy do czynienia w mediach. Żałosne, ale prawdziwe.
W.B.: Zostałeś odznaczony Medalem Pro Patria przez Urząd Kombatantów i Osób Represjonowanych…
M. B.: Tak, w grudniu 2023 r., konsul generalny RP w Chicago Paweł Zyzak wręczył mi, ale też wielu innym osobom, takie odznaczenie. Otrzymuje się je za kultywowanie pamięci o walce o niepodległość Polski. I jest w porządku. Z formalnego punktu widzenia to odznaka nadana przez – zacny skądinąd – urząd, ale nie odznaczenie państwowe, czyli przyznawanie lub zatwierdzane przez prezydenta. Wystarczy mi. Nie robiłem cateringu do konsulatu, nie przygrywałem na skrzypkach, więc na więcej nie zasłużyłem.
Wystarczy jedno: udało mi się stworzyć, wraz z właścicielami oczywiście, którzy nie skąpili grosza, dwie codzienne gazety, które zdominowały w swoim czasie rynek i zapisały się w historii. Mało tego, one wyszły daleko poza Chicago. Często żartuję, że skuteczność polskich dziennikarzy w Chicago kończy się na Schaumburgu. To takie przedmieście na zachód od Chicago, które można przyjąć za symbol znaczenia polonijnych mediów w tym mieście, tzn. nie potrafiły wyjść z własnego podwórka. Łucja Śliwa była przez 30 lat znana tutaj, miała swoje grono naprawdę wiernych słuchaczy, ale poza Chicago nikt o niej nie słyszał. „Dziennik Związkowy” może sobie wychodzić kolejne 100 lat, ale nikt go do ręki w Nowym Jorku, Bostonie czy na Florydzie nie weźmie. Dlatego żałuję, że nie powiódł mi się ostatni projekt, telewizji internetowej, gdyż inwestor po pół roku ze względów zdrowotnych się wycofał. To docierało do skupisk polonijnych w całej Ameryce i angażowało lokalne Polonie. To była inna jakość i inny zasięg. Tego nam trzeba, takiego medium. Potrzeba połączenia dobrych tekstów i obrazu, potrzeba dyskusji, a nie głosu w radio lub internecie dyletanckich znawców polityki i infantylnych uzdrawiaczy wszystkiego, których słucha polonijne getto w jednym mieście – a i to niecałe. Ale aby „wyjść poza Schaumburg” trzeba się na tym znać. Niespełnieni aktorzy czy piosenkarze, pomoce domowe i dentystyczne, oraz sprzedawcy domów czy ziół tego – z pełnym szacunkiem — nie zrobią.
W.B.: Dziękujemy Marku za wywiad. Na koniec chciałbym wyrazić pewną opinię. Wśród przedstawicieli emigracyjnych dziennikarzy jest długa lista dziennikarzy, którzy nigdy nie zostali docenieni za swoją pracę. Trzeba w tym miejscu podkreślić, że prawie zawsze praca na rzecz Polski traktowana jest przez tę grupę ludzi jako misja wobec Narodu Polskiego. Nie oczekujemy w zamian żadnych apanaży czy poklasku. Wystarczy zwykłe: dziękuję.