W tym roku, 27 stycznia przypadła 76 rocznica wyzwolenia niemieckiego obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu (Auschwitz). Była to bardzo cicha rocznica, wirtualna, prawie o niej nie wspominały żadne media. Składając hołd wszystkim pomordowanym w tym obozie przypominamy sylwetkę jednego z nich, który ocalał i żył wśród nas, w Chicago.
Pan Rudolf Danel, więzień numer 125792 niemieckiego obozu koncentracyjnego w Auschwitz, urodził się 22 września 1915 roku, w czasie trwającej jeszcze I wojny światowej, w małej wiosce Łazy Księże, niedaleko Bielska. Prawie wszyscy mówili tam po niemiecku i byli poddanymi cesarza Austrii. On sam wtedy nie bardzo wiedział kim jest. Jego rodzice byli zdecydowanie obywatelami Austrii. Uważali się za Niemców. Na Dolnym Śląsku znaleźli miejsce na swoje życie. Prowadzili piekarnię i żyli bez wielkich dziejowych wstrząsów.
Gdy Rudi miał 10 lat, zmarła jego matka. Ojciec dosyć szybko znalazł sobie nową towarzyszkę i przestał interesować się swoimi dziećmi. Opiekę nad młodszym rodzeństwem przejęła najstarsza siostra, która już wtedy pracowała w urzędzie administracji miejskiej i miała rozliczne powiązania z ludźmi mającymi wpływ na życie miejscowej społeczności. Gdy w 1918 roku, po odzyskaniu niepodległości, na Śląsk wróciła Polska, Rudolf chodził do polskiej szkoły, ale mówił biegle po polsku i po niemiecku.. Miał wielu polskich kolegów, z którymi łączyła go przyjaźń i różne chłopięce interesy. Lubił obserwować maszerujące orkiestry dęte i raz nawet, w czasie odpoczynku muzyków, spróbował zatrąbić na trąbce. Zauważył to dyrektor miejscowej szkoły muzycznej, obejrzał jego ręce i zaprosił go do grona uczniów. Rudolf zaczął grać początkowo na skrzypcach, a potem na altówce i oczywiście na trąbce. Czas płynął mu spokojnie i przyjemnie aż do chwili, kiedy ukończył gimnazjum i poszedł odbyć obowiązkową służbę w wojsku polskim. Może związałby swoje życie z orkiestrą wojskową, gdyby pierwszego września 1939 roku nie wybuchła wojna. Kampania wojenna skończyła się dla niego szybko i razem z całym oddziałem dostał się do niemieckiej niewoli. Uważał, że miał w życiu dużo szczęścia. Takim szczęśliwym trafem była chwila, gdy kolumna jeńców, w której się znalazł, szła drogą wiodącą z Bielska do Cieszyna na zachód. W Cieszynie zobaczył wśród stojących na ulicy swoją siostrę - Jadwigę. Za dwa dni został z niewoli zwolniony. Zaczął pracować i dzięki siostrze nikt z władz okupacyjnych nie interesował się jego przeszłością.
Tereny Śląska, które uważał za swoją małą ojczyznę, szybko zostały włączone do Rzeszy i teraz uważano Rudolfa za obywatela Niemiec. Po klęsce wrześniowej, wśród Polaków zaczął organizować się podziemny ruch oporu. Rudolf był dokładnie we wszystko wtajemniczony i bardzo przydatny w działalności konspiracyjnej. Pamiętał, że jego konspiracyjnym dowódcą był Adam Graś, który dosyć szybko został zaaresztowany. Rudolfowi trudno było ocenić, czy Graś nie wytrzymał tortur, czy był niemieckim agentem. Po jego zeznaniach bardzo dużo członków ruchu oporu zostało aresztowanych. Aresztowanie objęło również Rudolfa. Oskarżono go o to, że wiedział i nie powiadomił władz niemieckich o przestępczej działalności Polaków. Został osadzony w areszcie, a w kwietniu 1942 roku w sądzie w Katowicach odbyła się rozprawa, w której oskarżono go o zdradę stanu. Za takie przestępstwo groziła nawet kara śmierci.
Sobie tylko znanymi drogami, siostra Jadwiga wystarała się o adwokata, dzięki któremu sprawa zakończyła się skazaniem tylko na pięć lat więzienia. Wszyscy byli pewni, że takiego wyroku nie będzie musiał odsiadywać. Mijał już rok 1942 i Niemcy byli zaangażowani na froncie wschodnim. Rudolf, uważany za Niemca, zdaniem znajomych, mógł zostać wcielony do Wermachtu albo w inny sposób przymuszony do pracy dla Rzeszy. Nikt ze znajomych Rudolfa nie zdawał sobie sprawy z tego, że w 1940 roku na terenach Oświęcimia i pobliskiej wioski Brzezinka, które znalazły się administracyjnie w granicach III Rzeszy, zaczęto budować obóz przeznaczony początkowo dla osadzania więźniów politycznych i opozycji, głównie Polaków. Pierwsza grupa 30 więźniów niemieckich stanowiła, zaczątek funkcyjnej kadry obozowej - kapo i blokowych. Pierwszy masowy transport więźniów do Auschwitz odbył się 14 czerwca 1940 roku. Przywieziono wtedy wagonami kolejowymi drugiej klasy z więzienia w Tarnowie 728 więźniów politycznych - byli to Polacy oraz kilku polskich Żydów. Otrzymali oni numery od 31 do 758.
Więźniowie pracowali wtedy przy rozbudowie obozu. Do 22 już istniejących bloków po wojskowych koszarach dobudowali kolejnych osiem, a do budynków parterowych - piętra. Wokół obozu utworzono mały i duży łańcuch straży oraz wyludniony tzw. obszar interesów obozu obejmujący 40 km2. Więźniowie byli podzieleni na grupy, czyli komanda i wykonywali wszystkie prace potrzebne do obsługi i rozbudowy obozu. Obóz funkcjonował jak fabryka. Były stanowiska dla zarządzających i dla administracji. Przybywających witał wykuty w obozowej kuźni słynny napis „Arbeit Macht Frei” - praca czyni wolnym, ale trzeba te słowa rozumieć jako wolność przez smierć, bo praca w obozie była zabójcza. Głód i zimno wyniszczały więźniów, powodując ich szybką śmierć, ale o to przecież chodziło, żeby było miejsce dla nowych więźniów, którzy płynęli z całej Europy szerokim strumieniem.
W grudniu 1940 roku kilku polskim więźniom przyszedł do głowy pomysł założenia orkiestry, jako sposobu na przetrwanie. W obozie przebywał wtedy sierżant 20 Pułku Piechoty Krakowskiej - Antoś Gargul. Zgłosił się do raportu z pomysłem, aby pozwolono mu sprowadzić kilka instrumentów, na których mógłby grać marsze. Na słowo marsze Niemcy stawali na baczność, więc dostał pozwolenie, a oni kpili z niego, że może sobie przed śmiercią podmuchać w trąbkę. On jednak zrealizował swój pomysł. Orkiestra zaczęła się od siedmiu muzyków. Grali na skrzypcach, kontrabasie, trąbce, akordeonie i perkusji. Brak było instrumentów, więc funkcjonariusze obozowi często rekwirowali je okolicznym grajkom. Perkusję przywieziono nawet z czeskiego teatru narodowego z Pragi. Orkiestra miała swoją salę prób w piwnicach bloku 24. Po raz pierwszy zagrała w święto Trzech Króli w 1941 roku. Wkrótce rozrosła się do około stuosobowej grupy, z której siedemdziesięciu jeden muzyków stanowiło orkiestrę symfoniczną, a pozostałe trzydzieści - dętą. W takim momencie Pan Rudolf „wyjechał” z katowickiego więzienia do Auschwitz. Tak wspominał tamten czas:
Krótko po rozprawie ja i jeszcze dwaj więźniowie, w asyście dwóch esesmanów, zostaliśmy przewiezieni do Aushwitz. Zobaczyłem muzyków grających wychodzącym do pracy komandom, a wśród nich znajomego z mojej szkoły muzycznej. Starałem się po apelu jakoś do niego zagadać, a on skierował mnie do kapelmistrza.
Pierwszym kapelmistrzem orkiestry obozowej w Aushwitz był Franciszek Nierychło. Przed wojną był wykonawcą sekcji muzycznej rozgłośni radiowej w Krakowie. Grał na oboju. Do obozu dostał się zaraz po klęsce w 1939 roku. Sam nie był zdecydowany, czy jest Niemcem, czy Polakiem. Pamiętam, że był silnym mężczyzną i dobrze odżywionym więźniem. Miał szansę na przeżycie tej gehenny, bo był kapo w obozowej kuchni. Przesłuchał mnie i powiedział, że mógłbym grać, szczególnie na altówce, ale nie ma dla mnie instrumentów. Wtedy znowu bezcenną okazała się pomoc mojej siostry Jadwigi, z którą szybko nawiązałem kontakt, i która przysłała mi do obozu altówkę i trąbkę...
W tym momencie Rudolf, delikatnie z troską, otworzył bardzo już kruche futerały, w których przechowywał, z pozoru tylko niemych, świadków tragedii.
… moja szansa na przetrwanie zwiększyła się. W obozie wszyscy bardzo chcieliśmy żyć, mieliśmy przecież jeszcze tak mało lat. Była w kacecie niepisana umowa, że członkowie orkiestry nie chodzili do pracy poza obozem, a to znaczyło, że pracowali w obozowej kuchni, w magazynach z odzieżą, pod dachem, nie marzli i dzięki kapelmistrzowi - kapo kuchni, mieli do podziału więcej zupy.
Graliśmy przede wszystkim marsze dla więźniów wychodzących do pracy i wracających z pracy. Było to przeważnie cztery razy dziennie. Rano, gdy wszystkie komanda wychodziły do pracy poza obozem, w południe, gdy niektóre wracały i potem znowu wychodziły i wieczorem, gdy wszystkie wracały. Marsze miały pomóc utrzymać rytm wśród maszerujących więźniów i przyśpieszyć opuszczanie obozu choćby o kilka minut. Graliśmy marsze polskie, niemieckie, francuskie, amerykańskie, a kolejni kapelmistrzowie – Nierychło, a potem Kopyciński, skomponowali własne utwory. Podczas prób niektórzy esesmani stawali w rogu sali, przyglądali się grającym i słuchali. Widocznie lubili muzykę. Orkiestra często grywała dla więźniów przed blokiem gdzie odbywały się próby. Zimą, ponieważ instrumenty marzły, grała w piwnicy przy otwartych oknach. Były też koncerty specjalne. Często orkiestra grała dla niemieckich władz obozu i ich rodzin. Przychodziły żony funkcjonariuszy obozowych z dziećmi. Zaczynaliśmy wtedy utworem „Eine kleine Nachtmusik”, a potem graliśmy utwory klasyczne. Zastanawiałem się, co wtedy matki mogły powiedzieć swoim dzieciom, jak wytłumaczyły im, że muzycy byli tacy chudzi, tak dziwnie i nędznie ubrani w pasiaki, a tak pięknie grali. To było dla mnie niepojęte, że obok siebie funkcjonowały dwa tak różne światy... Wracające wieczorem komanda, potykając się w rytm radosnych marszów, zawsze niosły kilkunastu umarłych, a za murem młode matki śpiewały swoim dzieciom kołysanki. Niektórzy więźniowie nie lubili orkiestry. Mówili, że to był szatański pomysł, żeby grać w cieniu dymiących krematoriów. Jeszcze dziś pamiętam mdły zapach palonych ciał. Niektórzy nie wytrzymywali tej atmosfery i „szli na druty”, ale ja wierzyłem, orkiestra dawała strzęp nadziei na przetrwanie, a może z nią umierać było piękniej....?
Po chwili zadumy i głębokim oddechu, Rudolf spokojnie ciągnął swoją opowieść.
Pierwszy kapelmistrz - Franz Nierychło - został zwolniony w 1944 roku. Podpisał listę Volksdeutscha i na ochotnika zgłosił się do Wermachtu. Gdy odchodził, 20 tysięcy ludzi gwizdało. Wszyscy gwizdali. Może mieli mu za złe, że wtedy, gdy Niemcom groziła nieuchronna klęska, poszedł do niemieckiego wojska...? Dziwny to był człowiek. Wielu Polakom pomógł, odkarmił, a potem do Wermachtu...?
Pan Rudolf zamyśla się i dodaje: "tak, kacet zmieniał ludzi. Nie do poznania zmieniał." Po chwili odpoczynku, albo może psychicznej refleksji, opowiadał dalej.
Po odejściu Franza, kapelmistrzem został Adam Kopyciński. Za jego czasów charakter orkiestry zmienił się trochę. Czasem grywaliśmy tylko dla siebie, w ukryciu, albo dla więźniów z poszczególnych bloków z różnych okazji, między innymi w dniach polskich świąt narodowych. Wtedy Adam grał na fortepianie rzewne polskie piosenki, a niejeden z nas ukradkiem ocierał łzy. Ta muzyka była wyłącznie nasza i dawała nam nadzieję, że obudzimy się, aby zagrać marsza. Zagrać jutro, znaczyło przeżyć jeszcze jeden dzień, to była wielka sprawa, bo jutro mogła skończyć się wojna, mogliśmy wyjść poza druty.
Od września 1944 roku zaczęły się marsze śmierci. Organizowano duże grupy silnych jeszcze fizycznie więźniów i kierowano je na zachód, do pracy w zakładach zbrojeniowych. Tych wychodzących w nieznane orkiestra też żegnała marszami. Do przejścia mieli 20-30 km. dziennie. Wielu uczestników tych marszów zmarło z wycieńczenia, ale wielu, korzystając ze specyficznych warunków, uciekło. Ja wyruszyłem w grupie zimą 45 roku. Zabrałem z obozu koc i owinąłem nim instrumenty. Szliśmy, słanialiśmy się, spaliśmy po kilka godzin gdzie się dało, zostawialiśmy po drodze umarłych i szliśmy… Dziś nie mogę sobie wytłumaczyć, ile człowiek może wytrzymać i jaka jest w nim chęć życia. Pamiętam, że koniec wojny zastał nas niedaleko Monachium 3 maja 1945 roku. Dla mnie był to szczególnie dziwny zbieg okoliczności. Ważne święto dla Polski i koniec wędrówki. Potem była kwarantanna i rozesłanie nas do różnych krajów. Mnie los rzucił za ocean do Stanów Zjednoczonych, a potem do Chicago. I tu dożywam swoich dni.
Rudolf zdołał ocalić swoje instrumenty, które do dziś przechowywał pieczołowicie owinięte w miękką flanelę. Futerały, już prawie zmurszałe, rozsypują się, ale trąbka ciągle dźwięcznie brzmi, a altówka nastrojona płacze rzewnie. W tych instrumentach ukryta jest historia nie tylko jednego człowieka – ich właściciela – trębacza i altowiolinisty, więźnia numer 125792, Austriaka z urodzenia, a Polaka z wyboru. Ukryta jest część poplątanej, bardzo tragicznej historii narodu polskiego.