Wieś Połonnoje, już od kilku wieków swobodnie rozpościera się na stepach, na brzegu rzeki Chomora. Obecnie postrzegana jest jako „rajskie centrum” w regionie chmielnickim. Liczba ludności tej miejscowości to około 22 tysiące mieszkańców. Na pewno są wśród nich (choć już niewielu) ci , którzy pamiętają tamte tragiczne wydarzenia, które miały miejsce ponad 80 lat temu. Wtedy tysiące mieszkańców tego regionu było wysłanych, w wagonach towarowych w nieznane, do „ziemi obiecanej”przez Sowietów. Jednym z tych tysięcy zesłańców był mój dziadek – Emanuel Oczkowski.
Urodził się 19 września 1917 roku we wsi Tadeuszpol w rejonie polskim, w obwodzie winnickim (dzisiejsza Ukraina). Udało mu się ukończyć 4 klasy szkoły podstawowej, a później jego uniwersytetem stało się życie. Mój pradziadek ciężko chorował i na barki 11-letniego Emanuela spadł obowiązek opiekowania się liczną rodziną. Trzeba było wykarmić sześcioosobową rodzinę. Nie to było jednak najgorsze.
W 1936 roku mieszkańcom wsi ogłoszono, że za cztery dni wszystkie polskie rodziny zostaną przesiedlone do dalekiego Kazachstanu. Mówiono im, że tam jest dużo ziemi i pracy. Pozwolono wziąć ze sobą odzież, sprzęty gospodarstwa domowego, zapas żywności na miesiąc i po jednej albo dwie sztuki zwierzęt. Wszystkie pozostałe rzeczy mieli dostać na miejscu. Studiując w późniejszym czasie historię przesiedlenia Polaków do Kazachstanu, natknąłem się na wstrząsający dokument historyczny: Zgodnie z Instrukcją NKWD USRR o przesiedleniu zalecało się mówić ludziom, że w nowym miejscu, w Kazachstanie, czeka ich zasiedlenie na terenie wolnych ziem, na których otrzymają oni do 25 ha na gospodarstwo, będą zwolnieni z podatków, obowiązkowego dostarczania zboża i mięsa na rzecz państwa na okres trzech lat. Udzieli się im dogodnej pożyczki na zagospodarowanie domów. Szczególnie cynicznie wyglądały obietnice, że w nowym miejscu istnieje sieć instytucji handlowych, zakładów służby zdrowia, instytucji kultury, przygotowane są budynki mieszkalne i gospodarcze.
Ludność nie bardzo uwierzyła komisarzom, ale nie było innego wyjścia, jak szykować się do dalekiej drogi. Pakowali więc rzeczy, suszyli suchary, topili smalec, wsypywali do worków ziemniaki. Równo po tygodniu ludzi wraz z dobytkiem przetransportowano na furmankach i ciężarówkach na dworzec kolejowy Żużel i pod eskortą wojsk NKWD i zaczęto ich „załadowywać” do pociągu, do jednakowych wagonów towarowych, po czymzaryglowano drzwi i skład ruszył w drogę. Jechali z długimi przystankami, podczas których na stacjach wyładowywali trupy zmarłych od chorób, karmili i doili krowy. Stracili rachubę dni, gdy parowóz wydał długi gwizd i zatrzymał się. Przyjechaliśmy – rozległo się po wagonach. Na maleńkim budynku stacyjki widniał napis: Stacja Taincza. W późniejszym czasie rozrosła się w miasto Krasnoarmiejsk w byłym kokszetowskim, a obecnie w obwodzie północno-kazachstańskim. Cały plac przy stacji był zapełniony furmankami i po rozładowaniu, trochę inny pociąg z konnym zaprzęgiem na czele z komendantem ruszył z miasta na bezkresne stepy. Przesiedleńcy oczekiwali, że przywiozą ich w jakieś zamieszkałe miejsce, jednak komendę: „Rozładunek”! wydano w gołym, porośniętym ostnicą stepie, bez jakichkolwiek śladów domostw i bez dróg. Komendant wbił w ziemię kołeczek z tabliczką Punkt Nr 11 i powiedział: Będziemy tu żyć. Na pamiątkę o swojej dalekiej, kwitnącej ojczyźnie, przesiedleńcy nazwali swoje nowe miejsce zamieszkania Zielonym Gajem. W odległości 50 kilometrów pojawiły się Jasna Polana, Kalinówka, Wiśniówka, Winogradówka, chociaż na surowych kazachskich stepach winogron nie uprawiano.
Ludzie wyładowani na gołym stepie musieli nauczyć się żyć w nowych warunkach. Pierwszym zajęciem było wykopanie studni, potem wydobywali glinę, którą mieszali z trawą, lepili cegły, suszyli je na słońcu i budowali z nich gliniane chatki, które pozwalały ukryć się im przed wiatrem i przeżyć nadciągającą zimę. Kto nie zdążył zbudować lepianki, tego nieuchronnie czekała śmierć. Chatki składały się z jednej izby i sieni. Potocznie nazwano je „stalinkami”. W wielu polskich wsiach takie stalinki przetrwały aż do lat 80-tych. A w jednej z nich, w Zielonym Gaju urządzono obecnie muzeum. Kilka kilometrów od Zielonego Gaju mieścił się kazachski auł (gmina wiejska) Żarkain. Miejscowa ludność od razu przybyła, aby powitać osiedleńców. Chociaż był to czas głodu, przyjechali, jak nakazywała tradycja człowieka stepu, nie z pustymi rękoma. Przywieźli placki (lepioszki) i kurt (okrągły, wysuszony ser z mleka owczego). Dla wycieńczonych niedojadaniem i długą drogą polskich dzieci, te stepowe dary były jak manna z nieba.
Pod koniec października spadł śnieg, zima tego roku była niezwykle surowa. W grudniu burze śnieżne zawiały stalinki po same dachy. Wyjść można było tylko po wykopaniu w śniegu tunelu. Żeby nie zamarznąć, wykopywanym spod śniegu burzany, którymi palono w piecach. W pierwszym okresie żywiono się produktami z zapasów i z darów Kazachów. Później we wsi otworzono piekarnię i każdej rodzinie zaczęto wydawać po trochę ziarna żyta, żeby wieś nie wymarła. Ludność chodziła zarabiac do pobliskich starych, ruskich osad Daszka-Nikołajewka i Nowobriłowka. Tam też zamieniali odzież i sprzęty gospodarstwa domowego na jedzenie.
Wiosną było już lżej. Zaczęli orać ziemię, zorganizowali kołchoz „Gwiazda komuny”. Emanuel Oczkowski, ukończył kursy traktorzysty-kombajnisty i od wiosny 1938 roku zaczął pracować ze sprzętem mechanicznym. Wiosną orał, jesienią przesiadał się na kombajn. Polacy pracowali porządnie i kołchoz rozwijał się. Z początkiem wojny w Zielonym Gaju była już szkoła, żłobek, szpital, sklep, klub. Ze stalinek ludzie stopniowo przenosili się do domków, z wypalonej cegły samonowej. Zakładali swoje gospodarstwa, sadzili ogrody. Ogólnie życie zaczęło się normować.
Wtedy nastąpił 22 czerwiec 1941 roku. Zielonogajczanom ogłoszono początek wojny i chociaż Polaków uważano za niegodnych zaufania, część z nich powołano do czynnej armii, a część z do pracy na froncie. Podczas wojny z 1400 osób zamieszkujących wieś, na front poszło 92 mężczyzn. Frontem Emanuela Oczkowskiego były pola kołchozu – żołnierzy trzeba było karmić chlebem. Dzień, i noc nie wypuszczał z rąk steru kombajnu lub kierownicy traktora. Do końca swoich dni uprawiał ten jeden z najbardziej pokojowych zawodów świata - pozostał rolnikiem. W 1955 roku, zgodnie z nakazem rządowym, prawie miesiąc, razem ze swoim kombajnem, brał udział w żniwach, w tjulkubasskim rejonie, południowo-kazachstańskiego obwodu, wypełniając dzienną normę młócki na 177% za co kierownictwo Tjulkubasskiego POM-u złożyło mu pisemne podziękowanie. W 1958 roku za ofiarny trud był nagrodzony Orderem Czerwonego Sztandaru Pracy, z czego był bardzo dumny.
Po zakończeniu wojny, Polaków znów uwazano za niegodnych zaufania. Aż do śmierci Stalina, znajdowali się oni pod nadzorem administracyjnym. Zabraniano im opuszczać granice wsi. Musieli regularnie meldować się u komendanta. Polepszyło się dopiero z nastaniem „chruszczowskiej odwilży”. Chociaż restrykcje nad Polakami zniesiono, to jeszcze w 1956 roku Polacy nadal znajdowali się pod nadzorem organów administracyjnych i NKWD. Dopiero w 1959 roku zaczęto wydawać Polakom paszporty i stali się oni pełnoprawnymi obywatelami.
Emanuel Oczkowski, syn Wincenta przeżył długie i godne życie, odszedł w 2002 roku. Razem z żoną, Adelą Tofiljewną, wychował córkę, moją mamę – Ludmiłę Czerwińską, która uzyskała dobre wykształcenie i długie lata pracowała na stanowisku kierownika działu nauczania w szkole. Razem z tatą, Czesławem Czerwińskim, wychowała nas na Polaków.