Jednogłośnie podnieśliśmy widelce, gdy tylko kelnerka odeszła.
„Smacznego!” Powiedziałem z uśmiechem. W obliczu zdziwionych spojrzeń moich koleżanek, przetłumaczyłam. „To oznacza bon apetit!”
– To lepiej brzmi po francusku – powiedziała Andrea, spoglądając na swój lunch.
To zabolało, ale tylko trochę. Wujek mojego męża wypowiadał polskie słowo, które znaczy „ciesz się posiłkiem” przed każdą świąteczną kolacją. Przypomina mi go, miłego i delikatnego człowieka, którego podziwiałam. Poza tym lubię popisywać się poczwórnymi zbitkami spółgłosek w języku moich przodków.
– Wszystko brzmi lepiej po francusku – powiedziałem, by dać Andrei znać, że wciąż jestem jedną z jej grupy. I w nadziei, że ona też tak będzie myślała.
Gdy rozeszliśmy się, uwaga Andrei zaczęła mnie trapić, jak zgaga. Dlaczego oceniała jeden język względem drugiego? To nie był pierwszy raz, kiedy poczułam się odrzucona, zlekceważona i pomniejszona za bycie Amerykanką polskiego pochodzenia.
Ludzie mieli trudności z moim nazwiskiem kiedy byłam samotna, odmawiając prób wymowy, lub przepraszając jeszcze przed rozpoczęciem wymawiania. Moje nazwisko po ślubie nie jest dla nich łatwiejsze. Jeden mężczyzna zapytał nawet, dlaczego nie mogłam poślubić kogoś o nazwisku Jones lub Smith. Myślę, że żartował, ale to zabolało. To była moja przynależność etniczna, z której kpił.
W przeszłości ludzie otwarcie z góry traktowali Europejczyków z Europy Wschodniej jako niepiśmiennych chłopów albo uchodźców. Moja własna matka z pewnością tak się czuła. Jej rodzice byli imigrantami, którzy nie mówili po angielsku kiedy przybyli tu dawno temu. Dla mamy termin „DP” (ang. Displaced Person, człowiek na uchodźstwie) z lat pięćdziesiątych oznaczał ignorancję i nieelegancję, noszenie używanych lub przestarzałych ubrań. Cała czwórka moich dziadków była imigrantami i może nawet uchodźcami. Nie ma nic złego w byciu jedną z tych rzeczy, ale kiedy ludzie wspinają się po drabinie amerykańskiego sukcesu, podobnie jak pokolenie moich rodziców, wydaje się, że nie chcą oglądać się za siebie. Kiedy mama nie zgadzała się z czyimś stylem ubierania się, mówiła „Wyglądają jak DP”.
Wiele lat później, na konferencji, kobieta próbująca się ze mną zaprzyjaźnić powiedziała: „Znamy kilku Polaczków”. Uśmiechnęłam się i nic nie powiedziałam, zamiast wyjaśnić, że słowo to było dla mnie obraźliwe. Śmiałam się z dowcipów o „głupich Polaczkach”, usilnie starając się być przyjacielską, nie być zbyt wrażliwą. Kiedy w ostatnich latach ludzie zaczęli sprzeciwiać się żartom etnicznym, ja zabrałam głos, ale znajomi oburzyli się. „To tylko żart”, powiedzieli, „musimy się umieć z siebie śmiać”.
Moją dzielnicą z dzieciństwa było „Polakowo” (Polack Hill), ale wątpię, by mieszkający tam polscy imigranci używali tej nazwy. Moja rodzina i przyjaciele czuli się tam dobrze, pośród naszych. Ale gdy wejść na wyższej klasy Market Hill (Wzgórze Targowe), zaraz wiedzieliśmy, że tam nie pasujemy.
Uczyliśmy się w szkole polskich modlitw i kolęd, słyszeliśmy trochę polskiego od naszych dziadków, ale nikt nie starał się, abyśmy byli dwujęzyczni. Angielski był naszym pierwszym i jedynym językiem. Polska była „Starym Krajem”, o którym moi dziadkowie mówili z nostalgią. Z drugiej strony moi rodzice wydawali się zawstydzeni, że są Polakami, z wyjątkiem ślubów i świąt kościelnych, wśród rodziny i przyjaciół. Zachęcano mnie i moją siostrę do spotykania się z polskimi chłopcami, może dlatego, że podzielaliby nasz kompleks niższości. Ale wtedy było już za późno. Poznaliśmy i zaprzyjaźniliśmy się z różnymi dziećmi i wiedzieliśmy, że nasi rodzice nie nadążają za duchem czasu.
Jak na ironię, później w życiu poślubiłam mężczyznę polskiego pochodzenia. Pojechaliśmy do Starego Kraju, gdzie wszyscy wyglądali, jakby mogli być naszymi kuzynami. Po powrocie pokazałam koleżance zdjęcia – kolorowe chusty, przezroczyste prawie ciasto na pierogi, skansen, zamki i katedry, przydrożne kapliczki oraz bujne ogrody i parki. Ona potem przyniosła mi „polską łamigłówkę”, ze złożonego papieru, zamierzoną tak dla żartu.
Wszystkie te doświadczenia skłoniły mnie do poświęcenia dziesięciu lat na badanie historii Polski i napisanie powieści opowiadającej o kobiecie współczesnej, która podróżuje w czasie do XIX-wiecznej Galicji, aby odkryć to, co w życiu najważniejsze.
Gdzie lata bocian (tyt. oryg. Where the Stork Flies) posługuje się delikatnym humorem, ale nigdy nie będę kpiła z niczyjej narodowości. Humor może być wdzięczny i ciepły. Moi włoscy przyjaciele śmieją się z półgodzinnych pożegnań po wielkim rodzinnym obiedzie. Moja koleżanka z Portoryko, która czasami się spóźnia, mówi, że jest na portorykańskim czasie. Podobnie jak oni, wierzę, że możemy sobie żartować, nie będąc negatywnymi.
Nie jestem historykiem, a Gdzie lata bocian nie jest fikcją historyczną. Jej polscy bohaterowie mają ludzkie cechy, które wpędzają ich w kłopoty, ale nie dlatego, że są głupi. Chcę, aby czytelnicy utożsamiali się z nimi i czerpali przyjemność z poznawania ich kultury. I może z tego wyjdzie nowe zrozumienie, jak to stereotypy zubażają nas wszystkich.
Tłumaczył z angielskiego Andrzej Woźniewicz.